czwartek, 27 maja 2010

Nowa Fantastyka 05/2010

Motywem przewodnim majowego numeru Nowej Fantastyki są podróże w Kosmos. Niestety, próżno szukać tego wątku w publikowanej prozie. Od biedy można za takowy uznać odwiedzający Ziemię statek Obcych, który pojawia się w Mrówce Marcina Maliszewskiego. Jest to jednak tekst, o którym chciałoby się jak najszybciej zapomnieć - napisany nieciekawym językiem, z niewiarygodnymi bohaterami i mało odkrywczą fabułą.

Nieco lepiej wypada Idol Pawła Ciećwierza, kolejna z odsłon przygód antypatycznego nekromanty Brighelli - historia szantażu, opowiedziana przyzwoitym językiem, choć z nieco naiwną, moim zdaniem, wizją Polski niedalekiej przyszłości. Odmienną wizję naszej ojczyzny zaprezentował Jakub Żulczyk, szkoda tylko, że kosztem logiki i rozumu. Nie wątpię, że jego postapokaliptyczne Rzuty kośćmi znajdą entuzjastów, choćby ze względu na liczne wulgaryzmy i barwne opisy rozmaitych okropieństw, jednak sensu w nich nie znalazłem.

Wytchnieniem okazała się lektura Dozorcy systemu Kazimierza Nagórskiego. Wydawałoby się, że historia dziwacznych Deszczowców, wcielających się w ludzi, aby bronić Wszechświat przed Autowcami, osadzona w polskich realiach, nie może się obronić. A jednak. Połączenie świetnie poprowadzonej narracji i ciekawego bohatera wytworzyło tę odrobinę magii, która sprawiła, że tekst nie ulotnił się z pamięci zaraz po przeczytaniu.

Autorów zagranicznych reprezentuje w majowym numerze jedynie Neil Gaiman w króciutkich Żeńskich końcówkach. To opowiadanko wygląda na naprędce sklecony szkic do opowieści, która mogłaby rozwinąć się w kierunku horroru lub psychologicznego dreszczowca. W zaprezentowanej postaci pozostaje jedynie napisaną dla zabicia nudy wprawką.

Miało być o podboju Kosmosu. I jest trochę w publicystyce - przede wszystkim w eseju o naiwnych jego wizjach, snutych przez pionierów literatury fantastycznej (Powrót z gwiazd Michała Wiśniewskiego). Dalej Piotr Cholewa konfrontuje wyobraźnię Clarke'a i Kubricka z rzeczywistością, która właśnie ją dogania (Rok Odysei). Najbardziej godne polecenia z działu publicystycznego są chyba Idee, które nie zmieniły świata, czyli patenty z lamusa duetu Haska/Stachowicz - masa zabawnych ciekawostek z bogatego repertuaru naszych dawnych wynalazców. Poza tym, cienko - nawet Łukasz Orbitowski mnie zawiódł tym razem, pewnie dlatego, że wolę jak odświeża starsze, przeważnie zapomniane już produkcje.

Gdybym chciał być złośliwy, napisałbym, że majowy numer Nowej Fantastyki stanowi dowód na słuszność tezy, zaprezentowanej w jego wstępniaku. O upadku literatury fantastycznej. Ale nie jestem złośliwy, a i fantastyka ma się, według mnie, całkiem dobrze.

Nowa Fantastyka 05/2010, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2010

poniedziałek, 17 maja 2010

O czasowych paradoksach

Ponieważ byłem niedawno posądzany o pewną znajomość klasyki literatury fantastycznej, postanowiłem coś z tym fantem zrobić i postarać się choć trochę sprostać tej mocno naciąganej opinii. Z tej okazji pojawiła się na tym blogu kategoria "Klasyka", gdzie wylądują moje wrażenia z lektury pozycji zasługujących (moim zdaniem) na to miano. Będą to zarówno ksiażki, z którymi nigdy nie było mi dane się spotkać, jak i te, które, z różnych powodów, zdążyły się z mej pamięci ulotnić.

The Big Time Fritza Leibera należy zdecydowanie do tej pierwszej kategorii. Zapewne wszyscy miłośnicy fantastyki kojarzą nazwisko tego nieżyjącego już amerykańskiego autora. Starszym polskim czytelnikom przychodzi na myśl słynny Wędrowiec, młodsi rozpoznają go głównie jako twórcę cyklu fantasy o przygodach Fafryda i Szarego Kocura (który dla mnie okazał się mało strawnym posiłkiem, tak nawiasem). Przyczyna jest prosta - choć Leiber był prawdziwym kolekcjonerem nagród, nasi wydawcy jakoś go nie rozpieszczali. Na szczęście czasy, w których zagraniczną literaturę trzeba było szmuglować, dawno już minęły.

The Big Time, za którą autor otrzymał Hugo w zimnowojennym (co nie bez znaczenia) 1958 roku, to niezbyt typowa powieść z gatunku sf. Choć traktuje o podróżach w czasie, podróże w czasie w niej nie występują. Fabuła jest z pozoru prosta - kilkoro bohaterów, odizolowanych od wszechświata w ciasnej, zamkniętej przestrzeni, w dodatku z tykającą bombą atomową, próbuje zrozumieć sytuację, w której się znaleźli. Leiber, syn pary aktorów, stworzył tu psychodramę, która z powodzeniem mogłaby zmieścić się na teatralnej scenie. Tymczasem, dla kontrastu, tło opowieści, kreślone w dialogach i przemyśleniach narratorki, poraża rozmachem. Oto mamy wojnę dwóch stronnictw, zwanych Wężami i Pająkami, toczoną miliardy lat, na wielu światach, w której podstawową bronią są podróże w czasie i ingerencje w historyczne zdarzenia. Żołnierzami w Wojnie Zmian, są zwykli ludzie i nieludzie, wyrywani ze swych realiów i wykorzystywani przez istoty, o których nie wiedzą dosłownie nic. Żaden z bohaterów powieści nie zna motywów swoich mocodawców, więcej - nie wiadomo, jak wyglądają, czy pochodzą z przeszłości, czy też najodleglejszej przyszłości.

Oceniamy te fakty z mrówczej perspektywy młodej kobiety zatrudnionej w zawieszonej poza czasem niewielkiej stacji wypoczynkowej dla walczących na froncie weteranów. Greta jest jednocześnie pielęgniarką, hostessą, psychologiem, gejszą... Wykonuje swe zajęcie z zaangażowaniem, próbując odnaleźć sens w świecie chaosu, w którym przyszło jej funkcjonować. Nie jest to łatwe, bowiem rozchodzące się czasoprzestrzenne fale, będące skutkiem wojennych zdarzeń, zmieniają nie tylko fakty historyczne, ale także wspomnienia, osobowość, zakłócają emocje. Musi żyć ze świadomością, że każda kolejna batalia może przynieść zmiany, kończące jej egzystencję. W dodatku sytuacja wojenna nie wygląda najlepiej - konflikt narasta, a strony nie przebierają w środkach, nie cofną się nawet przed wykorzystaniem broni masowego rażenia w celu zmiany wyniku jakiejś bitwy w starożytnym Egipcie.

The Big Time okazała się bardzo satysfakcjonującą lekturą. Nieco trudną w odbiorze, za co mogę winić jedynie mój niedoskonały angielski (Leiber nie ucieka przed stylizacją, z chęcią odwołuje się do dziedzictwa światowej literatury, a i neologizmów się nie boi). Od jej powstania minęło ponad pół wieku, ale, choć takich ksiażek już się nie pisze, zupełnie się nie zestarzała. A może to ja się zestarzałem razem z nią...

Fritz Leiber, The Big Time, Orb Books, 2001

środa, 5 maja 2010

Przygoda z owcą

"Człowiek budzi się rano i wie, że ma w sobie owcę. To bardzo naturalne uczucie." Ten cytat z okładki Przygody z owcą doskonale oddaje klimat kolejnej już powieści Haruki Murakamiego, którą przeczytałem w tym roku. Popularny japoński pisarz buduje nastrój niesamowitości, czasem grozy, używając elementów, które zupełnie do tego nie pasują. Cóż bowiem nadaje się mniej do skonstruowania sensacyjnej fabuły z elementami horroru niż zwykła owca? No dobra, taka zwykła to ona jednak nie jest.

Z głównym bohaterem ksiażki zetknąłem się już przy okazji lektury Tańcz, tańcz, tańcz - teraz miałem okazję zapoznać się z wydarzeniami, które wspomina on w tamtej powieści. Przygoda z owcą zaczyna się nadzwyczaj spokojnie - przez pierwsze sto stron właściwie nic się nie dzieje, spotykamy i próbujemy polubić dwudziestokilkuletniego mężczyznę, przeciętnego - przynajmniej we własnym mniemaniu - mieszkańca Tokio. Potem na scenę wkracza wpływowa figura z potężnej mafijnej organizacji, która składa mu klasyczną propozycję nie do odrzucenia. Otóż ma on odszukać pewną szczególną owcę, uwiecznioną na fotografii, którą opublikował w jakimś folderze reklamowym. W tej kuriozalnej misji towarzyszy mu przyjaciółka z niezwykle pięknymi uszami o paranormalnych właściwościach...

Napisałem, że to książka sensacyjna? To gruba przesada - cały ten wątek poszukiwania owcy jest w zasadzie pretekstowy. Niestety nie potrafię precyzyjnie odpowiedzieć, do czego ma być on pretekstem. Sam główny bohater też nie traktuje całej sprawy zbyt poważnie - raczej daje się nieść wydarzeniom, niż próbuje nimi sterować. Wydawca w notce na tylnej stronie okładki porównuje Przygodę z owcą do filmów Kubricka i Lyncha. Ja też miałem filmowe skojarzenia, ale moje myśli biegły raczej w kierunku Brooklyn Boogie i Dymu Wanga. Pamiętacie te nie kończące się rozmowy o niczym? Powieść Murakamiego roi się od dialogów, które nie mają żadnego związku z fabułą, nie są też nośnikiem jakiś ważniejszych treści. Ani na pierwszy rzut oka, ani na drugi, ani nawet trzeci. Dodajmy do tego mnożące się opisy najzwyklejszych codzinnych czynności, takich jak gotowanie, sprzątanie i zabiegi higieniczne i macie już w miarę pełny obraz. Pewnie nie uwierzycie, ale czyta się to wszystko znakomicie.

Więc gdzie leży tajemnica sukcesu japońskiego pisarza? Moim zdaniem Murakami byłby przeciętnym twórcą czytadeł, gdyby nie jego znakomity dar obserwacji i równie dobre poczucie humoru. Po lekturze trzech książek mogę zaryzykować twierdzenie, że nie schodzi on poniżej poziomu, który na przykład taki Irving osiągał tylko w kilku najlepszych powieściach. Nie ukrywajmy, wciaż jest to rodzaj literackiego odśnieżania, dostarcza jednak duuużo przyjemności.

Haruki Murakami, Przygoda z owcą, tł. Anna Zielińska-Elliott, Wyd. Muza, 2008

niedziela, 2 maja 2010

Wszyscy jesteśmy Wikingami

Oprócz powszechnie znanych nieszczęść, bycie ojcem przynosi wiele bardziej lub mniej oczekiwanych darów. Doświadczyłem jednego z nich wczoraj, zapoznając się z najnowszym obrazem wytwórni DreamWorks Animation pod tytułem Jak wytresować smoka. Był to dar jak najbardziej nieoczekiwany, ponieważ spodziewałem się raczej serii średnio wybrednych, luźno ze sobą powiązanych gagów, czyli czegoś w rodzaju dalszych cześci Shreka, a dostałem najprawdziwsze kino.

Przygotowując się do napisania tej recenzji odkryłem, że twórcy filmu, Dean deBlois i Chris Sanders, oparli się na książce brytyjskiej pisarki Cressidy Cowell, wydawanej także w Polsce przez Amber. Nie przenieśli historii gamoniowatego Czkawki zbyt wiernie, ale wierzcie mi, wyszło im wspaniale.

Czkawka mieszka w Berku, zagubionej gdzieś na krańcu świata wiosce Wikingów. Łatwego życia nie ma, i to nie tylko dlatego, że mieszkańcy osady od pokoleń toczą śmiertelną walkę o przetrwanie ze smokami, trzebiącymi ich stada i niszczącymi ich domy. Chłopiec oddałby wszystko, żeby zostać pełnoprawnym członkiem społeczności i zasłużyć na względy uroczej Astrid, ale nie posiada wymaganej masy mięśni, ani serca do zabijania. Na pewno nie brak mu rozumu, tryska też pomysłami - co z tego, skoro co i rusz pakuje się przez nie w kłopoty. A to ostatnia rzecz, jakiej oczekuje Stoick Wielki, charyzmatyczny wódz Berku, jego ojciec. Zdesperowany Czkawka postanawia rzucić wyzwanie najgroźniejszej bestii ze smoczego katalogu - nieuchwytnej, przerażającej Nocnej Furii.

Jako przygodówka dla dzieci, film byłby mistrzem w swojej klasie. Ale twórcy poszli dalej. Opowiedzieli o trudnej przyjaźni, poświęceniu, odwadze, nie popadając przy tym w banalne schematy. Zamiast tanimi chwytami zmuszać małoletnich do rechotu, prawdziwie oddali skomplikowane relacje ojca i syna, rozpaczliwie szukających zrozumienia ponad sztywnymi regułami społeczności, która narzuciła im do wypełnienia określone role. Obowiązkowy happy end też nie jest banalny, bo żeby dokonać niemożliwego, trzeba być przecież przygotowanym na wielkie poświęcenie.

Jakby tego było mało, Jak wytresować smoka to również uczta dla oka. Efekty 3D wykorzystano na sposób Camerona - raczej tworzą wiarygodność świata, niż rzucają widzem w fotelu. Sceny lotu smoka chyba nawet przebijają te z Avatara.

W każdym razie, mój niespełna pięcioletni Skarb wyszedł z kina oczarowany. Z błyszczącymi oczyma, choć bardziej zamyślony niż uradowany. Trochę się bałem, czy wytrzyma te 100 minut, ale na mój niepokój o kondycję odpowiedziała zdziwionym "Przecież film był bardzo krótki..."

Jak wytresować smoka, reż. Dean deBlois, Chris Sanders, DreamWorks Animation 2010