czwartek, 23 grudnia 2010

Monsters

Wokół debiutanckiego filmu brytyjskiego dokumentalisty Garetha Edwardsa narosło sporo mitów. Jeden z nich - ten jakoby produkcja zamknęła się w kwocie 15 tysięcy dolarów  - powiela Łukasz Orbitowski w swoim felietonie z grudniowej Nowej Fantastyki. W istocie film kosztował kilkadziesiąt razy więcej, co sytuuje go w kategorii niskobudżetowych, acz na pewno nie amatorskich produkcji. Tak czy inaczej, to właśnie Orbit zachęcił mnie do obejrzenia Monsters, choć po lekturze recenzji cedroo chciałem już sobie tę przyjemność darować.

Akcja filmu toczy się sześć lat po katastrofie kosmicznej sondy z próbkami pozaziemskich form życia. Północna Ameryka zmieniła się radykalnie. Przypominający przerośnięte kalmary obcy radzą sobie w ziemskich warunkach na tyle dobrze, że połowa Meksyku zamienia się w zamkniętą strefę, a na granicy ze Stanami Zjednoczonymi wyrasta gigantyczny mur. Uporczywą walkę z niechcianymi gośćmi toczą amerykańskie bombowce -  przelatujące z hukiem bojowe maszyny to stały element krajobrazu po drugiej stronie muru. Podobnie jak ich wraki i obrócone w ruinę miasta.

W ten ponury świat wkraczamy wraz z Andrew i Samanthą. On jest amerykańskim fotografem, dokumentującym rozgrywającą się wokół tragedię, nie bez nadziei na godziwy zarobek. Ona jest córeczką medialnego magnata, przypadkową ofiarą jednego z ataków obcych stworów. Spotykają się nieprzypadkowo - tatuś panienki praktycznie zmusza pana fotografa do odeskortowania dziewczyny do kraju. Oboje nie są zachwyceni pomysłem, ale wspólna podróż będzie doskonałą okazją do przełamania początkowej niechęci.

Tak przynajmniej powinno być, gdyby Monsters okazał się filmem, który próbuje nam się sprzedać na reklamowych posterach i w zwiastunach, czyli kolejną produkcją z gatunku survival horror. Uwaga, zdradzam sekret i jednocześnie ostrzegam - to bezczelne oszustwo - w istocie mamy do czynienia z kinem obyczajowym, w którym elementy sf znalazły się chyba tylko przez przypadek, a horroru nie ma prawie wcale. Zbyt wiele akcji zatem nie doświadczymy, ale w warstwie obyczajowej trochę się dzieje. Nasi bohaterowie są głęboko nieszczęśliwi i znajdują się o krok od spieprzenia sobie życia na dobre. Andrew nie radzi sobie z miłością do syna, przed którym, z woli byłej partnerki, musi udawać wujka. Samantha nosi na palcu pierścionek zaręczynowy otrzymany od mężczyzny, z którym praktycznie nic jej nie łączy. Szybko uświadamiają sobie, że ich spotkanie niesie niespodziewaną szansę na wyrwanie się z beznadziei, nie znajdują jednak odwagi, aby uczynić niezbędny gest. On dręczony będzie poczuciem winy za bezmyślny czyn, w wyniku którego nie wejdą na pokład ostatniego promu i zmuszeni będą do odbycia niebezpiecznej wyprawy przez zakazaną strefę; jej trudno będzie wyjść z roli posłusznej córeczki.

Whitney Able i Scoot McNairy bardzo dobrze wypadają w rolach dwojga nieszczęśników, jak na zawodowych aktorów przystało. Większość ról drugoplanowych reżyser obsadził naturszczykami, którzy nie radzą sobie zupełnie, co, paradoksalnie, nadaje filmowi pozory autentyczności. Sprzyjają temu również wyjątkowo długie ujęcia i śladowa ilość dialogów. W rezultacie często możemy odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z dokumentem i zapewne nie jest to wrażenie przypadkowe. Mocną stroną filmu są zdjęcia w naturalnych plenerach  - śmiesznie małym nakładem środków Edwardsowi udaje się uzyskać efekt, który dużym wytwórniom pochłania miliony.

Mój główny zarzut do tego filmu to zupełnie niepotrzebne mieszanie do fabuły obcych. Jeżeli chodziło o banalny i prostacki przekaz na temat, kim tak naprawdę są tytułowe potwory, to szkoda było zachodu. Co więcej, sprzedawanie Monsters jako kina sf czy horroru to klasyczny strzał w stopę. Miłośnicy akcji i mocnych wrażeń wyjdą z seansu bardzo rozczarowani, a widzowie, którym film mógłby się podobać, nigdy na niego nie pójdą. Ja zachęcam, choć bez wielkiego entuzjazmu. 

Monsters, reż. Gareth Edwards, Vertigo Films 2010

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Nowa Fantastyka 12/2010

Miło mi donieść, że lekturę grudniowego numeru Nowej Fantastyki mogę z czystym sumieniem polecić. Zwłaszcza, że stało się to za sprawą bardzo przyzwoitej prozy, która znalazła się na jego łamach. Wiem, że wielu fanów czekało na zapowiadany tekst Jakuba Nowaka. Dominiczka mówi: spełnia te nadzieje, choć nie jest opowiadaniem pozbawionym wad. To bardzo sprawnie napisana historia z gatunku cyberpunka, osadzona w polskich realiach nieodległej przyszłości. Malutki minus stawiam temu tekstowi właśnie za te realia - dla mnie niezbyt wiarygodne. Ocenę obniżam też za bohaterów, do których jakoś nie zdołałem zapałać sympatią. Ale podobały mi się fabularne rozwiązania, pogmatwane relacje rodzinne głównych postaci i sam pomysł.

Celnik z Dover Krzysztofa Piskorskiego to z kolei steampunk, umiejscowiony w alternatywnej rzeczywistości imperialnej Anglii. Szkatułkowa opowieść o budzącym grozę pogromcy przemytników rozwija się interesująco mniej więcej do połowy, potem gubi rytm, aby doczłapać się do w miarę satysfakcjonującego końca.

Dział prozy zagranicznej wypełniają dwa opowiadania Orsona Scotta Carda z uniwersum Endera. W Więzieniu Mazera poznajemy samotnego, mknącego przez międzygwiezdną przestrzeń admirała Rackhama, borykającego się z widmami przeszłości i ciężarem nieuniknionej przyszłości. W zdalnym starciu zmęczonego weterana z młodym porucznikiem Graffem narodzą się podwaliny Szkoły Bojowej. W Oszuście spotkamy z kolei utalentowanego pięciolatka, który pozna smak dorosłości, próbując sprostać  wygórowanym ambicjom swego ojca. Może nie jest to proza najwyższych lotów, ale z pewnością trafi w gusta miłośników cyklu.

W odchudzonym dziale publicystyki znajdziemy wywiad z samym Cardem. Może to kwestia grzecznych pytań Joanny Kułakowskiej, ale nie spodziewajcie się po tej rozmowie rewelacji. Ciekawostką było dla mnie wyznanie Carda, że czyta więcej fantasy niż sf, gdyż na polu tej pierwszej dzieje się teraz więcej ciekawych rzeczy. Nie ma też nic odkrywczego w eseju Świat Endera, autorstwa Bartosza Szczyżańskiego, ale dla niewtajemniczonych będzie on w miarę dobrym przewodnikiem po świecie ludzi, formidów i prosiaczków.

Łukasz Orbitowski interpretuje tym razem Monsters Garetha Edwardsa i czyni to tak, że naprawdę chce się obejrzeć. Pewnie się skuszę.

Nowa Fantastyka 12/2010, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2010

środa, 1 grudnia 2010

Rzycie po życiu

To już trochę odgrzewany kotlet, ale nie mogłem się powstrzymać przed podzieleniem się wrażeniami po obejrzeniu czwartej części Resident Evil. Jest jakaś magia w tych beznadziejnych hollywoodzkich ekranizacjach gier komputerowych, które, choć przynoszą wyłącznie rozczarowanie, to wciąż przyciągają przed ekran. Resident Evil: Afterlife nie jest mistrzem w swej specjalnej klasie, ale przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest - twórcy filmu nawet nie usiłują markować, że należy w ich dziele doszukiwać się sensu.

Co więc dostajemy w zamian? Półtorej godziny efektów specjalnych, kopaniny, strzelaniny i rąbaniny. Okraszonych widokami zgrabnych kończyn Milli Jovovich. W zbożnym dziele dostarczania widzom wrażeń estetycznych towarzyszy jej Ali Larter, czyli Claire Redfield z RE: Extinction, mnie bardziej znana jako Niki/Jessica Sanders z Herosów. I o tym właśnie jest ten film - o zgrabnych panienkach w typowo męskich rolach, próbujących przetrwać w skrajnie nieprzyjaznym post-apokaliptycznym świecie.

Trochę skłamałem. Jakąś fabułę dostajemy - Milla Jovovich, czyli Alice, wraz z grupką ocaleńców, próbuje dotrzeć do Arkadii, ostatniej ostoi cywilizacji jaką znamy. Na drodze stoi tłum zmutowanych zombie i agenci złowrogiej korporacji Umbrella, o której nie dowiemy się wiele więcej ponad to, że jest złowroga właśnie. Wygląda na typowy survival horror, tyle że RE: Afterlife to nie horror, ale komedia. Chyba. Twórcy filmu od pierwszych scen próbują nas zabawić nawiązaniami do najwybitniejszych osiągnięć popkulturowej kinematografii i telewizyjnych seriali; od Matrixa po ekranizację Władcę Pierścieni. Możemy pośmiać się z niedwuznacznych aluzji do Alienów, CSI Miami, Skazanego na śmierć i wielu innych.

Uczciwość nie pozwala mi doszczętnie zjechać tego filmu, bo bawiłem się na nim całkiem nieźle. Z drugiej strony, sumienie nie pozwala mi go polecić. Nie warto, nawet dla Milli Jovovich, albo efektów 3D (Afterlife był kręcony w tej technologii, nie są one wynikiem późniejszej konwersji). No, chyba że ktoś chce się dowiedzieć, po co samotnej dziewczynie jednodolarówki - wtedy koniecznie powinien obejrzeć.

Resident Evil: Afterlife, reż. Paul W. S. Anderson, Constantin Film 2010