poniedziałek, 25 stycznia 2010

Nowa Fantastyka 01/2010

W 2010 rok Nowa Fantastyka wchodzi w odmienionej szacie graficznej i pod nowym przewodnictwem, aczkolwiek bez oficjalnego nowego naczelnego. Stery po Pawle Matuszku przejęli Adrian Markowski (wydawca) i Kamil Śmiałkowski (zastępca redaktora naczelnego). Ze stopki dowiemy się ponadto, iż stanowisko zastępcy rednacza zachował Maciej Parowski. Nowy layout wywołał wiele dyskusji wśród stałych czytelników magazynu. Moim zdaniem wielkość czcionki i kolory tła nie mają większego znaczenia - ani nie spowoduje to masowego wysypu nowych fanów pisma, ani nie zniechęci dotychczasowych. Sądzę, że nie tylko dla mnie wciąż bardziej liczy się treść niż forma.

Okładka z Funkym i Brendą nie wzięła się znikąd - co prawda nie znajdziemy w środku nowych przygód słynnej pary, ale styczniowy numer otwiera obszerny artykuł panów Deptucha, Kaczanowskiego i Wiśniewskiego o dorobku polskich komiksiarzy za granicą. Nie tylko Rosiński to w miarę chyba kompletny przegląd rodzimych rysowników i scenarzystów obrazkowych historyjek, którym udało się zaistnieć w szerszym świecie. Artykuł w sam raz dla takich jak ja - z przyjemnością sięgających po komiksy, ale nie zainteresowanych na tyle, żeby śledzić biografie ich twórców.

Na następnych stronach, przy okazji premiery najnowszego filmu Gilliama, Łukasz Żurek zaprasza nas na krótką wyprawę poprzez dotychczasowe dokonania najbardziej znanego z Pythonów. Fajnie, że NF stara się trzymać palec na pulsie i na bieżąco informować nas o istotnych wydarzeniach ze świata szeroko pojętej fantastyki. Co prawda recenzji Parnassusa tu nie znajdziemy, ale polecam tekst wszystkim, którzy jeszcze filmu nie oglądali, zwłaszcza tym, którzy dorobek twórcy Brazil znają jedynie wyrywkowo.

W dziale recenzji przykuł moją uwagę głos Jacka Soboty o Awanturach na tle powszechnego ciążenia Tomasza Lema. Z chęcią sięgnę po tę książkę, pokazującą Mistrza z mniej znanej strony. Poza tym, Kamil Śmiałkowski zdołał dokonać czegoś nie do pomyślenia - zachęcił mnie do obejrzenia Adrenaliny2 (w przeciwieństwie do Łukasza Orbitowskiego, który, o dziwo, tym razem nie zachęcił mnie do Ginger2)

W styczniowym dziale literatury tryumfuje zagranica, i to pomimo faktu, że reprezentowana jest jedynie przez Ja, robot kanadyjczyka Cory'ego Doctorowa. Opowiadanie, w 2007 nominowane do nagrody Hugo, napisane w bardzo dickowskim stylu (z uwzględnieniem lekko naiwnych pretekstowych realiów), z fajnym głównym bohaterem i jego nieprzeciętnymi kłopotami z córką, byłą żoną, przełożonymi, tajnymi agentami i sztucznymi inteligencjami. Polecam.

Stoliczek Magdaleny Kozak miał być zabawnym, odświeżającym spojrzeniem na znaną bajkę o stoliczku, co sam się nakrywał. Cóż, kilka razy się uśmiechnąłem. Mistrz porad Sebastiana Imielskiego jako tzw. "opowiadanie z dreszczykiem" jakoś tam się broni, ale nie jest to tekst, który zostaje w głowie na dłużej. Do takiego pretenduje z pewnością Z braku dowodów Ewy Bury, zwyciężczyni literackiego konkursu NF. To najlepszy tekst z działu rodzimej literatury, ale nie jest wolny od wad. Opowiadanie ma jakąś zachwianą strukturę - interesująco rozpoczęte wątki umykają gdzieś po drodze, rozczarowuje nijak związane z otwarciem zakończenie. Poza tym, zupełnie nie przekonuje wizja bardzo, bardzo odległej przyszłości. Co więcej, zupełnie nie wiem, dlaczego autorka osadziła fabułę właśnie w takiej scenerii - moim zdaniem, nic to, do ciekawego skądinąd tekstu, nie wnosi.

Nowa Fantastyka 01/2010, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2010

środa, 6 stycznia 2010

Dworzec Perdido

Dworzec Perdido Miéville'a oszałamia od pierwszych stron. Przede wszystkim bogactwem przedstawionego świata. Akcja powieści toczy się w New Crobuzon, mieście-molochu, usytuowanym w wymyślonym świecie Bas-Lag. Miasto zaludniają ludzie, mniej lub bardziej inteligentni obcy, zwierzęta, demony i inne istoty, w tym samoistnie powstała sztuczna inteligencja. Środowisko, w którym przyszło tym wszystkim bytom funkcjonować nie jest komfortowe - New Crobuzon to industrialne piekło, zapełnione śmieciami, trującymi wyziewami, przesiąknięte smrodem rozkładu i fekaliów. Piekło niemal dosłowne, gdyż życie większości jego mieszkańców, tłamszonych przez wszechobecną, skorumpowaną władzę, stłoczonych w etnicznych lub społecznych gettach, bardziej przypomina nieustanną walkę o przetrwanie niż stabilną egzystencję.

Poruszanie się po wymyślonym przez Miéville'a świecie przypomina podróż przez cudzy koszmar. Szybko orientujemy się, że mamy do czynienia jedynie z pozorami racjonalności - zasłony opadają zwłaszcza w zetknięciu z dziwaczną, opartą na parze techniką, czy też zaludniającymi ulice miasta Przetworzonymi, ofiarami okrutnej symbiozy magii i technologii. U mnie lektura Dworca Perdido przywoływała na myśl światy wykreowane przez francuskich autorów komiksów (Yodorowsky, Bilal). Nie wiem, czy Miéville czytał w młodości Obszar Marzyciela Jean-Pierre Huberta, ale to kolejne natrętne skojarzenie. Ciekawe jest to, że niektórzy mieszkańcy Bas-Lag zauważają dziwaczność świata, w którym przyszło im żyć - w pewnym momencie jeden z bohaterów zastanawia się na przykład nad genezą morfologii nieludzkich ras, z których chyba każda posiada jakiś zestaw ludzkich cech, będąc jednocześnie przekonana o naturalności swego pochodzenia.

Wszystko powyższe sprawia, że powieśc trudno zakwalifikować do któregokolwiek gatunku. Sam autor umieszcza ją w nurcie "New Weird", ale równie dobrze można ją określić jako steampunk czy fantasy. To oczywiście nie ma żadnego większego znaczenia - pichcąc swoją potrawę Miéville jak najbardziej świadomie sięgał po produkty z rozmaitych półek. Pozostaje pytanie, czy powstałą w ten sposób zupę da się jeszcze strawić?


Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Na poziomie fabularnym książka ociera się o banał. Mamy tu kilka wątków, od romantycznego, przez sensacyjny aż po społeczno-polityczny. Na pierwszym planie śledzimy międzygatunkowy związek głównego bohatera, nieco zwariowanego naukowca Isaaca Dan der Grimnebulina z Lin, artystką, przedstawicielką owadogłowych khepri. Oboje przyjmują intratne zlecenia, które stają się przyczyną poważnych kłopotów. Isaac, poszukując sposobu na przywrócenie możliwości latania pozbawionemu skrzydeł gharudzie (rasa inteligentnych dumnych drapieżców zamieszkujących odległą pustynię) uwalnia na świat śmiertelnie groźne Ćmy - wątek polowania na nie zajmuje w książce najwięcej miejsca. Wszystko to okraszone jest wywodami naukowymi, politycznymi, religijnymi, filozoficznymi, nie zawsze łatwymi do przetrawienia.

Wydaje się, że fabuła jest jedynie pretekstem do zobrazowania prawdziwego bohatera powieści, jakim jest samo New Crobuzon. Trzeba przyznać że Miéville maluje je bardzo sugestywnie, sprawia, że czytelnik naprawdę chodzi jego ulicami, chłonie jego kolory i zapachy. Trochę cierpią na tym inne aspekty książki - nawet pierwszoplanowym postaciom brakuje głębi, kierujące nimi motywy wydają się mało wiarygodne, zdarza się, że poszczególne wątki pojawiają się i gubią bez wyraźnego powodu. Niemniej, jeżeli ktoś da się wciągnąć w zaproponowane przez autora uniwersum, samo jego odkrywanie dostarczy wystarczająco wiele satysfakcji. Jeżeli jednak zacznie się analizować dylematy moralne bohaterów, można się mocno rozczarować.

China Miéville, Perdido Street Station, Wyd. Del Ray, 2001; China Miéville, Dworzec Perdido, tł. Maciej Szymański, Wyd. Zysk i S-ka, 2003

sobota, 2 stycznia 2010

Avatar - nowa nadzieja?

Gdybyście zapytali mnie kilka miesięcy temu o ten film, wzruszyłbym po prostu ramionami. Owszem, słyszałem, że Cameron pracuje nad dziełem swego życia, widziałem nawet kilka reklamowych fotosów, jednak zupełnie nie dałem się ponieść manii fanów, czekających na zapowiadane arcydzieło.

I dobrze, pozwoliło mi to bowiem podejść do tego obrazu bez żadnych oczekiwań (nawet fakt, że reżyser stworzył kilka moich ulubionych filmów nie miał większego znaczenia, wypuścił też bowiem na świat Titanica, windując mistrzostwo kiczu na niespotykany dotąd poziom).

Co tu kryć, dałem się złapać na wszystkie najprymitywniejsze sztuczki Camerona. Avatar wciągnął mnie, przeżuł i wypluł, pozostawiając uczucie niedosytu, które niebawem znów zaciągnie mnie do kina. Ostatni raz czułem się tak po seansie IV części Gwiezdnych Wojen, a było to przecież wieki temu. Dzięki Avatarowi znowu poczułem się jak mały dzieciak i, nie powiem, było to bardzo miłe uczucie.

Nad techniczną stroną filmu nie będę się rozwodził - 3D to bez wątpienia przyszłość kina, choć nawet przy takim rozbuchanym budżecie nie udało się wyeliminować wszystkich związanych z tą technologią mankamentów, co widać zwłaszcza w dynamicznych scenach. Postanowiłem wziąć tu w obronę fabułę za którą twórcy filmu zbierają najwięcej krytyki.

UWAGA, od tego miejsca zaczynają się spoilery!

Cameron na treść swego dzieła postanowił wybrać dwa najbardziej uniwersalne, zrozumiałe dla wszystkich Ziemian motywy - miłość i wojnę, okraszając je dodatkowo modną ostatnio tematyką ekologiczną. Opowiada swą historię językiem baśni, wykorzystując najbardziej oklepane schematy, dziesiątki razy przerabiane przez literaturę i kino. Nie znajdziemy tu nic oryginalnego - historia jest przewidywalna, pojawiające się wcześniej strzelby wypalają w oczywistych okolicznościach i żaden bohater absolutnie niczym nas nie zaskoczy.

Wszystko to rzeczywiście mogłoby irytować, gdyby nie fakt, że świat Pandory i osadzona w nim akcja są spójne i logiczne i naprawdę trudno się do czegoś przyczepić. Tak, zła korporacja jest wyrachowana i bardzo zła, ale przecież inwestując w ten projekt ryzykuje swoją ekonomiczną przyszłość, też walczy o przetrwanie (a opinia publiczna znajduje się cztery lata świetlne dalej). Dobrzy naukowcy są bez wyjątku dobrzy, ale przecież to autorska misja dr Augistine, która sama dobiera sobie zespół, więc trudno się dziwić, że reprezentują jednolity front. Na'vi też są bez wyjątku dobrzy i współczujący, ale przecież nie mogą być inni, będąc częścią specyficznego ekosystemu, czy nawet jednego żyjącego organizmu (warto zauważyć, że Eywa nie jest bogiem, a praktyki tubylców nie mają religijnego charakteru). Najemni marines nie są wcale bezduszni, lecz manipulowani przez swego charyzmatycznego szefa, który toczy swą prywatną wojnę z całą Pandorą, z dumą prezentując jej ślady na twarzy. A któż byłby lepszym kandydatem na Toruk Macto niż Jake Sully, który: a) jest zdesperowany b) nie ma nic do stracenia, nawet nie swoim własnym ciałem ryzykuje...

Siła kreacji świata w tym filmie przytłacza, pozostawiając mało miejsca dla indywidualnych popisów aktorów, ale bardzo dobrze wypadają sceny monologów Sull'ego, granego przez Worthingtona. Niezły jest też Giovanni Ribisi jako przedstawiciel złej korporacji, na stanowisku przekraczającym jego kompetencje, w dodatku przygnieciony osobowością swego szefa ochrony (w tej roli Stephen Lang). No i Sigourney Weaver, jak zwykle efektowna, w 3D nawet bardziej.


Króko mówiąc, uważam, że większość zarzutów pod adresem fabuły Avatara jest całkowicie chybiona. Oczywiście nie roszczę sobie prawa do jedynie słusznej interpretacji, ale ponieważ film wprowadził mnie do krainy szczęśliwości, to i tak czuję się wygrany :)

Avatar, reż. James Cameron, Twentieth Century Fox 2009