poniedziałek, 22 lutego 2010

Powroty zmarłych

Trochę przy okazji niedawnej premiery ekranizacji debiutu Johna Ajvide Lindqvista na kanale AleKino, sięgnąłem po jego kolejną powieść. Tym razem autor postanowił wziąć na warsztat tematykę zombie. Po wcześniejszych doświadczeniach z przeróbką mitu wampirycznego we Wpuść mnie oczekiwałem czegoś równie smakowitego. I dostałem, czego chciałem. Mniej więcej.

Upalne lato w Sztokholmie. Urządzenia elektryczne wariują, mieszkańcy miasta i okolic cierpią z powodu niezwykle silnego bólu głowy. Zmarli w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy powracają do życia. I pragną wrócić do domu. Śledzimy te wydarzenia z perspektywy kilku równorzędnych bohaterów: Davida, komika, który traci w wypadku żonę; Gustava Mahlera, byłego dziennikarza, nie mogącego dojść do siebie po utracie wnuka; obdarzonej pewnymi parapsychicznymi zdolnościami Elvy, która właśnie straciła męża i jej zbuntowanej, nastoletniej wnuczki Flory. Każde z nich będzie musiało poradzić sobie z sytuacją, która ich przerasta. Ale jak poradzić sobie z odzyskanymi bliskimi, z ich rozpadającymi się ciałami, z własną bezradnością i strachem?

Jak się pewnie domyślacie, to nie jest po prostu kolejna powieść o żywych trupach. To raczej dramat o niemożności porozumienia. Bohaterowie Lindqvista są samotni i nieszczęśliwi i nowo zaistniałe okoliczności jedynie uwypuklają ich prawdziwe problemy. Sama Szwecja to ponure, brzydkie miejsce, które nie sprzyja budowaniu społecznych więzi i planowaniu szczęśliwej przyszłości. Gustav, Flora, David miotają się bezradnie, niczym sami "przebudzeni", którzy, paradoksalnie, dadzą ludziom szansę na otrząśnięcie się z letargu. Niektórzy z tej szansy skorzystają, inni nie zdołają.

W Powrotach zmarłych Lindqvist kontynuuje oszczędny styl, znany nam już z wcześniejszej powieści. Między fabularne rozdziały wkłada fragmenty prasowych i telewizyjnych relacji, potęgujące wrażenie obcowania z reportażem. Jednak proste, ubogie w epitety zdania niosą duży ładunek emocjonalny. A emocje biorą się z trafnych obserwacji ludzkich postaw - nie ma sztuczności ani w dialogach, ani w przemyśleniach, które autor wkłada w głowy swoich bohaterów. Dzięki temu ich udręki stają się naszymi udrękami. I to jest talent, który sprawia, że Lindqvist staje się jednym z moich ulubionych pisarzy.

John Ajvide Lindqvist, Powroty zmarłych, tł. E. Frątczak-Nowotny, Wyd. Amber, Warszawa 2009

poniedziałek, 15 lutego 2010

Nowa Fantastyka 02/2010

Lutowy numer "Nowej Fantastyki" poświęcony jest fantastyce niemieckiej. Dział publicystyczny otwiera obszerny artykuł Katarzyny Sowy o niemieckiej literaturze SF ("Science fiction po niemiecku"). Mamy tu pełen historyczny przegląd dokonań naszych zachodnich sąsiadów - od Kurda Lasswitza po nam współczesnych, uzupełniony o osobny tekst o niemieckim fandomie. Z kolei Konrad Wągrowski artykułem "Niemcy w kosmosie" oprowadza nas po meandrach tworzonej za Odrą fantastycznej kinematografii. Oba artykuły są bardziej przewodnikiem po datach i tytułach, niż próbą krytycznej analizy, ale to godny uwagi i cenny przewodnik.

Kolejnym tekstem w dziale publicystycznym jest esej Macieja Parowskiego na temat historii alternatywnych. Zapewne jest to zbiór przemyśleń, powstałych podczas pracy nad najnowszą powieścią autora - dobrze się czyta, ale nie znajdziemy w nim nic odkrywczego.

Arkadiusz Grzegorzak wziął na warsztat jakąś zapomnianą francuską produkcję filmową pt. "Niebezpieczne przygody Gwendoline w krainie Yik Yak". Przypuszczam, że film rzeczywiście jest tak straszny, że aż śmieszny - może nawet kiedyś sprawdzę. Łukasz Orbitowski omawia inne dzieło z tego samego okresu - brytyjski horror "Lifeforce" w reżyserii Tobe'a Hoopera. Nie wiem, czy zechcecie sięgnąć po ten tutuł, ale nawet jeśli nie dacie się przekonać, to samego Orbita zawsze warto poczytać.

W dziale recenzji mamy trochę klasyki ("Jakiś potwór tu nadchodzi" Raya Bradbury'ego) i kilka interesujących nowości (np. "Ludzką przystań" Johna A. Lindqvista). Jerzy Rzymowski omawia filmy, którymi sam ostatnio zachwycałem się na tym blogu - "Avatara" i "Parnassus". Wychodzi na to, że wnioski mamy podobne. Robert Ziębiński znęca się nad "Stargate Universe" - w moim odczuciu przesadnie i przy użyciu nietrafionych argumentów (czy naprawdę dr Rush jest typowym "szalonym naukowcem"? - chyba nie ten sam serial oglądamy).

Z pozostałej publicystyki warto jeszcze wspomnieć o tekście Michała Cetnarowskiego na temat New Weird w polskim wydaniu (na przykładzie Kańtoch, Orkana i Guzka).

W dziale literatury mamy wysyp tekstów, roztaczających ponure wizje czekającej nas już niebawem katastrofy. Pierwszy z nich, Siedem butelek perfum Joanny Skalskiej o owładniętym śmiertelną zarazą mieście, mógłby być interesujący, gdyby nie padł pod ciężarem licznych nielogiczności i nieprawdopodobieństw. Być może należałoby odczytać ten tekst jako alegorię, ale jakoś mnie to nie przekonuje. Jakub Małecki w Pantomimie starego niedołęgi wziął się za starą jak świat tematykę winy i kary i broni się świetnym stylem, jednak nic więcej - autor nie oddala się ani o centymetr od ścieżek wydeptanych przez setki podążających tą samą drogą przed nim. Z kolei nagrodzona w konkursie NF Ryza Przemysława Gula to zapis koszmaru twórcy, walczącego z własną niemocą. Nawet zabawnie to wyszło, trzeba oddać.

Niemieccy twórcy też śnią swoje koszmary. Noware Uwe Posta to upiorny sen kapitalisty o świecie, w którym zdobycze nowoczesnej gospodarki rynkowej nagle trafia szlag, przez co człowiek człowiekowi staje się wilkiem. Interes jak każdy inny Heidrun Janchen to z kolei upiorny sen socjalisty o świecie, w którym wszystko przelicza się na pieniądze, przez co człowiek człowiekowi staje się wilkiem. Krótkie opowiadanie Paperdoll Franka Hebbena to również zapis koszmarnego snu udręczonego korporacyjnym wyzyskiem przedstawiciela handlowego, ale przynajmniej nie jest tak nabzdyczone jak teksty poprzedników. Ogólnie rzecz biorąc, jakoś mnie te próbki niemieckiej fantastyki nie przekonują.

Na koniec powinienem jeszcze wspomnieć, o tym, co się zadziało na internetowym forum Nowej Fantastyki. Nie, nie mam zamiaru znęcać się nad popisami redakcji, w pocie czoła pracującej nad wykuwaniem nowego oblicza mego ulubionego magazynu. Zainteresowanym dyskusjami na tematy fantastyczne i okołofantastyczne pragnę jedynie polecić inne miejsce. Głównie dlatego, że obecnie na oficjalnym forum NF po opuszczonych komnatach hula wiatr. A i upiora można czasem spotkać.

Nowa Fantastyka 02/2010, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2010

czwartek, 11 lutego 2010

Punkt Omega

Drugą steampunkową lekturą naszego wyzwania był Punkt Omega Michała Protasiuka - książka ochrzczona mianem pierwszej prawdziwej polskiej powieści z gatunku steampunk. I to się chyba zgadza - znajdziemy tu wszystkie charakterystyczne dla tego nurtu gadżety, a nawet odpowiednią stylizację. Czy mamy jednak do czynienia z dobrą literaturą?

Cała akcja rozgrywa się w w jednym mieście, w świecie, w którym filozofia, nauka, technika rozwijały się w nieco odmienny sposób od tego, który znamy z własnej historii. Zasadnicza różnica polega na tym, że jest to świat bez religii - a raczej był do tej pory, gdyż na kolejnych kartkach powieści poznamy alternatywną wersję przyjścia Mesjasza - Punkt Omega oznacza Chrystusa w koncepcji Teilharda de Chardin. Nie jest to zresztą jedyna koncepcja filozoficzna omówiona w książce - Protasiuk, filozof z zamiłowania, dość dokładnie wyłuszcza nam kartezjanizm, tomizm, platonizm i wiele, wiele innych - szczegółowy wykaz zaprezentowanych koncepcji filozoficznych wymienia autor na swojej stronie.

I to jest jeden z głównych problemów z tą książką - zmieszczenie tego wszystkiego na nieco ponad dwustu stronach nie pozostawia wiele miejsca na fabułę, pełnokrwiste postaci bohaterów, minimalny chociaż opis świata. A mogło być nieźle - historia buntu przeciwko totalitarnej władzy, wykorzystującej przeciwko społeczeństwu koncepcję determinizmu, w dodatku główny bohater jako wcielenie biblijnego Jonasza - to nie jest przecież zły materiał na powieść. Moim zdaniem, Protasiuk nie chciał jednak napisać klasycznej powieści, lecz opisać pewien eksperyment myślowy. Jeżeli będziemy rozpatrywać Punkt Omega jako rozprawkę na temat "Jak wyglądałby świat, gdyby nie pojawił się Chrystus?", to na pewno stanie się ona podstawą do interesującej dyskusji.

Fabularnie jest to porażka - może nie spektakularna, ale jednak. Bohaterowie odgrywają swoje role (najczęściej wyznaczone przez swoich odpowiedników z naszej rzeczywistości), ale są tak odrealnieni, że ich los szybko przestaje nas obchodzić. Kuliminacyjny moment, rozpisany na ostatnich stronach, dla wzmożenia napięcia opisywany krótkimi zdaniami i z wielu punktów widzenia, jedynie nuży zamiast podnosić ciśnienie.

Mimo wszystko, nie żałuję tej lektury. Szkoda, że autor nie przyłożył się bardziej, bo z pewnością stać go było na więcej - znalazłem w Punkcie Omega momenty, które mnie zachwyciły, jak chociażby przełożenie teorii chaosu na język muzyki. Matematyczne i filozoficzne koncepcje są opisane bardzo przystępnym językiem, nie można mieć zastrzeżeń do pomysłów na akcję. Szkoda, że bardziej nie przyłożył się też redaktor, bo z tego tworzywa z pewnością dałoby się wycisnąć znacznie więcej.

Michał Protasiuk, Punkt Omega, Wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie, 2006

sobota, 6 lutego 2010

Księga ocalenia - świat po zagładzie... rozumu

Czytelnicy tego bloga mogli odnieść wrażenie, że zajmuję się tu tylko dziełami godnymi polecenia. Nic bardziej mylnego - po prostu do tej pory miałem szczęście. Dobra passa skończyła się wraz z seansem Księgi ocalenia (The Book of Eli). A zapowiadało się całkiem nieźle - niedaleka przyszłość, świat po globalnej katastrofie (czyli to, co tygrysy lubią najbardziej) i na dodatek Denzel Washington jako zbawca ludzkości i Gary Oldman jako jego główny oponent. Czego chcieć więcej? Otóż przynajmniej minimalnej dozy tego, co w tytule tej notki, czyli rozumu. Jeżeli ktoś, nawet po tym ostrzeżeniu, zamierza wybrać się do kina na najnowsze dzieło braci Hughes, to może lepiej niech dalej nie czyta...

Pewnie już wiecie, że Eli (Washington) strzeże tytułowej Księgi, próbując wypełnić swą tajemniczą misję dostarczenia jej na Zachód. Księga jest ostatnią nadzieją resztek ludzkości na przetrwanie i odrodzenie. Księga jest wyjątkowa, bo to ostatni egzemplarz dzieła, które postanowiono zniszczyć po przerażającym doświadczeniu globalnej wojny. Wyjątkowo trudna to misja, ponieważ wyludnione, wypalone ziemie, niegdyś zwane Stanami Zjednoczonymi Ameryki, przez które przyszło Eliemu wędrować, zamieszkują rozmaite wredne (i głodne) typy, dla których życie bliźniego nie przedstawia żadnej wartości. Jednym z wredniejszych jest niejaki Carnegie (Oldman), samozwańczy przywódca małomiasteczkowej społeczności, z ogromnym apetytem na więcej władzy. I o niczym bardziej nie marzy, niż o przejęciu owej Księgi, której pełne mocy wersy pozwolą mu otumanić i zniewolić kolejne rzesze. Zgadnijcie, o jakiej księdze mówimy....

Na szczęście Eli nie musi niczego się obawiać, bo ma maczetę, pistolet i strzelbę, a w posługiwaniu się nimi nikt mu nie dorówna. No i spotka po drodze piękną dziewicę , która w kluczowym momencie wyciągnie pomocną dłoń.

Tego scenariusza nie uratowałoby nawet największe aktorstwo - być może to jest powód, dla którego Washington i Oldman nawet nie udają, że grają. Ten pierwszy ma trudniej, bo odzywa się mało, a jak już coś powie, to jest to tak pełne patosu, że aż dziwne, że nie idzie za nim tłum wiernych poddanych, zapisujących w notesikach każde słowo. Oldman, dla odmiany, nieustannie krzyczy i stroi groźne miny, na widok których truchleją nawet jego najgroźniejsze popychadła.

Pewnie już się domyślacie, że pisząc o zagładzie rozumu miałem na myśli producentów w Hollywood. Oczywiście nie mam racji - film z pewnością zarobi swoje, chociażby ze względu na wymienione sławy w obsadzie. Naprawdę, czasem myślę, że bliskie już czasy, kiedy wykreowane w komputerach postaci zastąpią żywych aktorów, są nową nadzieją kina.

Księga ocalenia, reż. Albert Hughes, Allen Hughes, Alcon Entertainment 2010

czwartek, 4 lutego 2010

Korona cieni

Gdzieś pomiędzy lekturami, o których już tu pisałem, tymi, o których jeszcze napiszę, a także tymi, o których w ogóle nie wspomnę, znalazłem czas na dokończenie Trylogii Zimnego Ognia. I chwile spędzone z Koroną cieni zdecydowanie należały do tych przyjemniejszych. Pani Friedman znowu udało się mnie zaskoczyć - kiedy para głównych bohaterów zaczęła już nieco męczyć, ożywiła swą opowieść, powołując do życia całkiem nowe postaci, inne wydobywając z drugiego planu na pierwszy. Od razu ostrzegam, że jeżeli ktoś nie czytał tomu pierwszego i drugiego, to niewiele zrozumie z tego, co napiszę poniżej.

Pomysł z potomkiem rodu Tarrantów cudowny - jeszcze lepsze wykonanie. Andrys Tarrant to zdecydowanie kluczowa postać finalnego tomu, a jednocześnie sposób na przypomnienie czytelnikom mroczniejszych stron charakteru Geralda. Jak to zwykle u Friedman, spadkobierca Merenthy nie jest postacią jednoznaczną - w dodatku zmienia się w miarę postępów akcji, głównie za sprawą związku z Narilką Lessing (tak, tą samą, którą ratował z opresji Gerald Tarrant w scenie otwierającej całą trylogię). I choć poznajemy go jako narkomana, dziwkarza, w dodatku sprzymierzonego z największym wrogiem ludzkości, to autorka umożliwia nam kibicowanie obu Tarrantom - mimo, iż ich interesy są sprzecznie i od początku jasnym jest, że zmierzają do konfrontacji.

Zmiany charakterów lub postaw dotykają wszystkich głównych bohaterów trylogii. Damien wreszcie godzi się z kompromisami, na które poszedł, współpracując z Łowcą, Gerald przyznaje się do ludzkich uczuć (warto wspomnieć dramatyczny moment konfrontacji z duchem Almei), nawet Patriarcha musi zaakceptować w sobie cechy, które jeszcze do niedawna wydawały się nieakceptowalne. Ba, sama Fae musi się zmienić. Zmienią się ludzie, zmienią się demony, bogowie i zmieni się Erna.

I tak jak w poprzednich tomach znajdowałem elementy fabuły lub budowy postaci, do których mogłem się przyczepić, to Koronę cieni mogę jedynie chwalić. Friedman wciąż najmocniejsza jest w oryginalnych pomysłach na konstrukcję świata - a za wyjaśnienie proweniencji demonów należy się jej beczka przedniego miodu, co najmniej. Trzeba też oddać, że potrafi niebanalnie i bez patosu pisać o przyjaźni i miłości, a to duża sztuka. Być może niektórych czytelników mógłby zmęczyć jej nieco epicki styl, ale mnie to akurat nie przeszkadzało.

Celia S. Friedman, Crown of Shadows, Wyd. Orbit, 2006; Celia S. Friedman, Korona cieni, tł. Zbigniew A. Królicki, Wyd. MAG, 2008

poniedziałek, 1 lutego 2010

Z wizytą na Parnasie

Już prawie cztery dekady Terry Gilliam prowadzi nas na poszukiwania Świętego Graala. Do kin trafił niedawno jego najnowszy przewodnik - Parnassus (The Imaginarium of Doctor Parnassus). Miłośnicy poetyki współtwórcy Latającego Cyrku Monty Pythona nie mają się czego obawiać - po kilku mniej lub bardziej udanych eksperymentach (wiem, strasznie narażam się fanatycznym wielbicielom Las Vegas Parano) dostajemy dokładnie to, czym Gilliam zasłynął i czym uwodził kolejne pokolenia fanów.

Film zaczyna się od mocnego uderzenia - na ulice współczesnego Londynu wtacza się ciągnięty przez parę koni ogromny, pokraczny wóz. To wcale nie senna mara - to ruchoma scena, na której tysiącletni mnich, doktor Parnassus, wprowadza się w trans, zapraszając odważnych widzów w podróż przez krainę wyobraźni. Bramą jest magiczne lustro, a cena za unikalne doznania może być najwyższa. W dziwacznym interesie pomagają mu równie starożytny karzeł Percy, nastoletnia córka Valentina i sympatyczny młodzieniec o imieniu Anton. Szybko dowiadujemy się, że histeryczny, nie rozstający się z butelką mocnego trunku Parnassus ma dobrze uzasadniony powód dla demonstrowanego przerażenia - od wieków toczy ryzykowną grę z samym Diabłem, a stawką ostatniego zakładu jest dusza jego ukochanej córki.

W stojący na krawędzi zagłady świat wędrownej trupy wkracza nagle niedoszły wisielec Tony, wywracając go do góry nogami. Szarmancki, elokwentny, szybko oczarowuje doktora i jego urokliwą córkę. Czy naprawdę zostanie wybawicielem? Tego oczywiście nie zdradzę. Wszyscy jednak znamy tę historię - szczęście jest na wyciągnięcie ręki, tylko trzeba umieć je dostrzec. A miłość to potężna siła.

Parnassus to inteligentne, wysmakowane widowisko. Wyobraźnia Gilliama ma do zaoferowania bardzo wiele - nie wyłączając groteskowych handlarzy organami z rosyjskiej mafii, czy policyjnego wodewilu. Jednocześnie jest to powrót do kina, którego już nie ma. Obawiam się, że kraina wyobraźni Parnassusa dla większości młodych ludzi, wychowanych na komputerowej animacji, będzie jedynie wyblakłą tandetą, pełne filozofowania dialogi - nudnym bełkotem, a sam doktor - odrażającym starcem. Chciałbym się mylić.

Wielkie słowa uznania należą się aktorom. Christopher Plummer w roli Parnassusa daje prawdziwy pokaz kunsztu. Niewiele ustępuje mu Tom Waits (Stary Nick). Świetnie wypada niebanalnej urody modelka Lily Cole w roli Valentiny (niebawem zobaczymy ją jako Alicję w Fantasmagorii Marilyn Mansona). No i Heath Ledger, Johnny Depp, Jude Law, Colin Farrel w kolejnych wcieleniach Tony'ego - to koniecznie trzeba zobaczyć!

Parnassus, reż. Terry Gilliam, Infinity Features Entertainment 2009