wtorek, 28 czerwca 2011

Kod nieśmiertelności

Powtórzenie sukcesu debiutanckiego dzieła to niezwykle trudne zadanie dla każdego artysty. Upojenie licznymi pochwałami utrudnia obiektywną ocenę kolejnego utworu. Mało kto jest też w stanie sprostać oczekiwaniom i presji odbiorców. Większość utalentowanych twórców z czasem radzi sobie z kryzysem i w kolejnych próbach odzyskuje formę. Tego życzę Duncanowi Jonesowi, reżyserowi genialnego Moon, który Kodem nieśmiertelności, nie da się ukryć, zaliczył wpadkę.

Nie jest to może film tragicznie zły, którego w ogóle nie da się oglądać, ale też mój negatywny odbiór wcale nie wynika z nadmiernych oczekiwań. Zacznijmy od tego, że w Kodzie nieśmiertelności nie znajdziemy ani krztyny oryginalności. No dobrze, Moon też nie odkrywał Ameryki, ale przynajmniej zachwycał klimatem i grą aktorską. Tutaj mamy Gyllenhaala, który męczy się ze swoją rolą i partnerującą mu, płytką jak kałuża, Michelle Monaghan, do końca filmu pozostającą co najwyżej efektownym elementem scenografii.


Fabuła Kodu nieśmiertelności, dla średnio obeznanego fana fantastyki, pozostanie konsumpcją wielokrotnie odgrzewanego kotleta. Główny bohater, młody pilot wojskowego helikoptera, cofa się w czasie w to samo miejsce, aby rozgryźć zagadkę terrorystycznego zamachu, który wydaje się być zapowiedzią kolejnych, jeszcze tragiczniejszych zdarzeń. Już po kilku minutach orientujemy się, że misja kapitana Stevensa nie jest dokładnie tym, co usiłuje mu się wmówić. Niestety, naszemu bohaterowi, rozwikłanie wszystkich tajemnic zajmie znacznie więcej czasu. A obserwowanie akcji podążającej w kierunku łatwego do przewidzenia finału nie jest chyba tym, czego powinniśmy oczekiwać od porządnego filmu sensacyjnego.

Męczarnie uprzyjemnia widzom Vera Farmiga w roli kapitan Sił Powietrznych, nadzorującej misję. Niestety, nie wymagało to od niej więcej, niż należałoby oczekiwać od każdego zawodowego aktora, czyli nadania odgrywanej postaci pozorów autentyczności.

Podsumowując, jeżeli nie chcecie psuć sobie opinii o reżyserze jednego z lepszych filmów ubiegłego roku, Kod nieśmiertelności spokojnie sobie odpuśćcie. Jeżeli chodzi o mnie, to od jutra tego obrazu nie pamiętam.


Kod nieśmiertelności, reż. Duncan Jones, Vendome Pictures, The Mark Gordon Company, 2011

wtorek, 24 maja 2011

Droga

Jeżeli chcecie osobiście przekonać się o wielkości pisarstwa Cormacka McCarthy'ego, a nie poprzestać na, całkiem zresztą udanych, ekranizacjach jego prozy, to Droga może być całkiem niezłym punktem wyjścia. Muszę was jednak ostrzec. Jest to jedna z bardziej przygnębiających powieści, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek, a razi z siłą rozpędzonego ekspresu.

Droga to opowieść o wędrówce ojca i syna w umarłym świecie po globalnej katastrofie. Od pierwszych stron wiemy, że na końcu tej drogi nie znajdziemy happy endu. Nie nadzieja na poprawę bytu pcha tę dwójkę do przodu, raczej odziedziczony po zwierzęcych przodkach instynkt przetrwania. Kurczowe trzymanie się życia nie wynika z kalkulacji - w świecie Drogi racjonalnym wyborem wydaje się śmierć. Takiego wyboru dokonała zresztą matka chłopca - ojcu po prostu brakuje na to siły.

Najbardziej przerażający w powieści McCarthy'ego jest jej realizm. Naprawdę trzeba przeżyć całe życie, żeby tak dobrze zgłębić naturę człowieka - Drogi nie mógłby napisać trzydziesto- ani nawet czterdziestolatek. Powiecie, że nie ma nic odkrywczego w tym, że niewiele potrzeba, aby zamienić człowieka w krwiożerczą bestię. To prawda. Ale ta powieść nie jest o tym. Nie jest o głodzie, chorobach, ukrywaniu się przed kanibalami. To powieść o tym, że w świecie pozbawionym przyszłości i przeszłości najbardziej niebezpieczne i przerażające są odruchy serca. O prawdziwej wartości uczuć, które odróżniają człowieka od zwierzęcia. W obnażaniu ludzkiej natury autor dotarł znacznie dalej niż Doris Lessing w znakomitym przecież Pamiętniku przetrwania. Żerań szuka w swojej recenzji analogii ze Zdążyć przed Panem Bogiem Krall i jest to chyba właściwy trop.

Prawdziwa siła Drogi nie kryje się zresztą w dantejskich scenach, lecz w słowach. Czytałem i słyszałem opinie, że McCarthy posługuje się tutaj prostym językiem. Nieprawda. To tak, jakby stwierdzić, że In a Silent Way Milesa Davisa to prosta muzyka. Bo mało na niej nut. Język McCarthy'ego, owszem, jest oszczędny, ale całe fragmenty Drogi można czytać jak poezję. Nie ma w niej zbędnych nut ani fałszywych dźwięków. Pod względem formy i doboru środków jest to arcydzieło godne swego Pulitzera. Podobno wiele z tego udało się zachować w tłumaczeniu, ale na pewno warto sięgnąć po oryginał.


Ekranizacji Drogi nie widziałem i oglądać nie zamierzam. Nie wierzę, że można tę książkę zobrazować lepiej niż namalował ją w mojej głowie sam autor.

Cormack McCarthy, The Road, Knopf Doubleday Publishing Group, 2009; Cormack McCarthy, Droga, tł. R. Sudół, Wydawnictwo Literackie, 2008

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Bitwa o Los Angeles

Nie ochłonąłem jeszcze w pełni po druzgocących przeżyciach związanych z jedną inwazją Obcych, a już wziąłem się za bary z następną falą kosmicznych najeźdźców. Na szczęście z Inwazją: Bitwą o Los Angeles w reżyserii Jonathana Liebsmana nie jest wcale tak źle.

Obcy atakują z rozmachem. Na pierwszy ogień idą największe miasta globu, a całkowite zaskoczone armie światowych potęg nie mają szans. Okazuje się jednak, że technologia najeźdźców nie jest aż tak zaawansowana, jak można by przypuszczać, a ich sprzęt wydaje się mocno sfatygowany i remontowany doraźnie niczym popularne "maluchy" w PRL. Tak więc niewielki oddział dzielnych marines zagubiony podczas nieudanej akcji w Santa Monica dostanie swoją szansę. Choć nasi marines wyglądają na bardziej wystraszonych niż dzielnych, przynajmniej na początku filmu. Do czasu aż najdzielniejszy z dzielnych sierżantów nie pozbiera ich do kupy i nie zagrzeje do boju obowiązkową patriotyczną przemową.

Zostawiając na boku psychologiczne płycizny, należy stwierdzić, że Bitwa o Los Angeles oferuje kilkadziesiąt minut solidnej batalistyki. Nie jest to może Helikopter w ogniu, ale wcale tak bardzo nie odstaje. Dobrze robi filmowi pomysł przedstawienia kosmicznej inwazji z perspektywy zwykłego żołnierza. I naprawdę nie jest ważne, że inspiracją dla Liebsmanna nie byli Nadzy i martwi Normana Mailera ale raczej gry komputerowe w rodzaju Resistance. Efekt jest naprawdę przyzwoity i pozwala przymknąć oko na liczne mankamenty tej produkcji. A niektóre są nawet całkiem zabawne - bo czyż nie można się nie uśmiechnąć na widok oddziału marines, ruszających do śmiertelnego boju z przeważającymi siłami wroga i powstrzymujących się od dosadnego słownictwa, aby przypadkiem nie zawęzić potencjalnego kręgu odbiorców filmu, w którym przyszło im wystąpić? I nie mam tu na myśli propagandowego filmu rekrutacyjnego amerykańskiej armii, choć łatwo się pomylić.

Więc nie znajdziecie tu wiarygodnych psychologicznie postaci, czy też pogłębionych refleksji nad okrucieństwem wojny. Film ten jest natomiast doskonałą ilustracją znanego wywodu Jacka Braciaka na temat różnicy między filmem polskim a amerykańskim.

Już na koniec - nie mogę się powstrzymać przed wyznaniem, że Aarona Eckharta nie lubię jak mało którego hollywoodzkiego aktora. Irytuje mnie i drażni niemożebnie. Ale tutaj, w roli sierżanta Nantza, prawie daję radę.

Inwazja: Bitwa o Los Angeles, reż. Jonathan Liebsman, Columbia Pictures, 2011

wtorek, 29 marca 2011

Nakręcana dziewczyna

Choć Paolo Bacigalupi napisał raptem dwie powieści i kilkanaście opowiadań, to na pewno już o nim słyszeliście. Chyba trudno byłoby znaleźć częściej nagradzanego ostatnio pisarza z kręgu twórców szeroko pojętej fantastyki. Zanim MAG wydał w jednym tomie jego debiutancką powieść i zbiór opowiadań, mieliśmy okazję przeczytać po polsku zaledwie kilka jego krótkich tekstów. Mimo to, Nakręcana dziewczyna, była chyba jedną z bardziej oczekiwanych pozycji z tegorocznej oferty wydawniczej. I nie bez powodu.

Mimo skromnego dorobku, Bacigalupi został już zaszufladkowany jako twórca tzw. fantastyki ekologicznej. Jeżeli weźmie się pod uwagę dominujące wątki w jego twórczości, trudno się z tą kategoryzacją nie zgodzić, choć osobiście mam tu kilka zastrzeżeń, o których piszę nieco dalej.

Nakręcana dziewczyna to ponura wizja przyszłości w świecie wyeksploatowanych surowców naturalnych, drastycznie ocieplonego klimatu, szalejących plag i powszechnego głodu. Mapa polityczna Ziemi została całkowicie przeobrażona, przetrwały nieliczne kraje, a władzę dzierżą bezwzględne korporacje mające monopol na produkcję genetycznie zmodyfikowanych upraw, odpornych na śmiertelnie groźne zarazy i pasożyty. Ludzkość walczy o przetrwanie, desperacko próbując uniknąć losu, który spotkał większość fauny i flory. Pojawili się Nowi Ludzie - hodowani w fabrykach,  wyspecyfikowani do wykonywania określonych prac niewolnicy. Nałóżmy na to wszystko rzetelny kawałek dalekowschodniej egzotyki i otrzymujemy naprawdę bardzo atrakcyjny produkt.

Tytułowa nakręcana dziewczyna to właśnie przedstawicielka Nowych Ludzi, niegdyś asystentka dyrektora japońskiego koncernu, teraz, porzucona na ulicach Bangkoku, zdana na łaskę właściciela podłego nocnego klubu,  w którym wykorzystywana jest w okrutnych, sadystycznych pokazach. Emiko jest jedną z wielu barwnych postaci, wykreowanych w powieści Bacigalupiego i jednym z wielu narratorów, których losy splatają się w skomplikowanej ekonomiczno-politycznej intrydze, która zdecyduje o przyszłości Tajlandii, jednego z nielicznych wolnych od wpływów kalorycznych korporacji krajów, jakie jeszcze pozostały na świecie.

Polityczna intryga jest wciągająca i niebanalna, ale równie interesujący jest w tej powieści ludzki wymiar. W zdegenerowanym świecie nastąpiło głębokie przewartościowanie. Wraz ze zmianą stosunków ekonomicznych, zmieniły się stosunki społeczne. Przyszłość stała się niepewna, więc ludzie egzystują z dnia na dzień, a wartość ich życia została zredukowana do ilości kalorii, jakie są w stanie dostarczyć do powszechnego obiegu. Świetnie obrazują to chociażby dramatyczne losy Hock Senga - przedsiębiorczego chińskiego uchodźcy z Malezji, prześladowanego wspomnieniami masakry, urządzonej jego rodakom przez religijnych fanatyków. Mamy również okazję spojrzeć na świat okiem "przeciwnej" strony - Andersona Lake'a, agenta potężnej korporacji, przybywającego do Królestwa Tajlandii z tajną misją zdobycia ukrytego banku nasion - bezcennego skarbu w świecie utraconej genetycznej różnorodności. Nie znajdziemy w powieści Bacigalupiego dobrych i złych ludzi. Wszyscy noszą w sobie skazę lub obciążający sumienie bagaż. W tej sytuacji sympatia czytelnika kieruje się przede wszystkim w stronę nakręcanki, która próbuje odmienić swój los, walcząc nie tylko z otaczającym ją okrucieństwem, ale też z narzuconymi przez jej twórców genetycznymi i behawioralnymi uwarunkowaniami. Emiko pełni  w książce rolę podobną do roli androidki Annalee Coll z filmu Obcy: Przebudzenie. Sama nie będąc w pełni człowiekiem, obnaża degenerację ludzkości w zdegenerowanym świecie przyszłości, z drugiej strony stanowiąc dla tej ludzkości nadzieję na odzyskanie człowieczeństwa.

Wbrew niemal powszechnej opinii recenzentów, nie jestem do końca przekonany, że Bacigalupi to piewca ekologizmu, a Nakręcana dziewczyna to jego propagandowa broszura, mająca  nas ostrzegać i wstrząsać naszymi sumieniami. W książce pojawia się postać naukowca Gibbonsa, genetyka-inżyniera z ogromnym kompleksem boga, który wprost wyraża pogląd, że człowiek jest częścią natury i zamiast walczyć ze skutkami jego działań, należy się po prostu zmienić i w ten sposób przystosować do nowego środowiska. Zaryzykuję pogląd, że Bacigalupiemu bardziej po drodze z tym poglądem niż z postawą idealisty Jaidee, rządowego funkcjonariusza, walczącego o zachowanie tradycyjnej niezależoności państwa. Trudno nie zauważyć, że Gibbons, choć nie bez przyczyny oskarżany o największe zbrodnie, cieszy się sympatią autora.  Być może zmiany są nieuchronne i albo się przystosujemy, albo podzielimy los dinozaurów.

Spróbujcie sami sobie odpowiedzieć na te wątpliwości po lekturze, którą z czystym sumieniem polecam. Bacigalupi, nie dość że tryska fantastycznymi pomysłami, to bardzo zgrabnie przelewa je na papier. W każdym razie oryginał czyta się łatwo i bez zgrzytów, co w pełni pozwala rozkoszować się wykreowanym światem. Palce lizać!

Paolo  Bacigalupi, The Windup Girl, Night Shade Books, 2010; Paolo Bacigalupi, Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć, tł. W.Próchniewicz, Wyd. MAG, 2011

wtorek, 8 lutego 2011

Skyline

Jeśli nie oglądaliście jeszcze Skyline, to możecie czuć się jak zwycięzcy na loterii, Ja widziałem film braci Strause kilka dni temu i do dzisiaj nie mogę się po tym doświadczeniu otrząsnąć.

W Skyline nie ma nic poza dłużyznami i efektami specjalnymi. Nie wiem, jak można nakręcić naładowany scenami akcji śmiertelnie nudny film o inwazji obcych z kosmosu, ale twórcom się ta sztuka udała. Jest tam jakaś fabuła - para młodych ludzi przylatuje do Los Angeles świętować urodziny kumpla i po hucznej imprezce budzi się w środku kosmicznej napaści. Mamy też wątki obyczajowe - ona jest w ciąży, on jest w szoku, a kumpel zdradza swoją dziewczynę. Od pierwszych scen wszyscy zachowują się jak kompletni idioci, żeby w końcu skończyć jako karma dla pożerających mózgi przybyszów. O zgrozo, dla pogłębienia efektu niektóre wyczyny bohaterów można obejrzeć w kilku powtórzeniach.

Skoro bracia Strause to znani specjaliści od efektów specjalnych (X-Meni, Terminator 3, 300 itd.), to pewnie warto Skyline obejrzeć dla efektów właśnie? Nic z tego. Wszystko to już widzieliśmy. Na przykład w Matrixie, skąd skopiowano bezczelnie pomysły na latające pojazdy Obcych.

Dłużej nie będę się znęcał. Szkoda czasu.

Skyline, reż. Greg Strause, Colin Strause, Black Mondey Film Services, 2010

wtorek, 25 stycznia 2011

Bramy Domu Umarłych

Półtora roku minęło od napisania recenzji Ogrodów Księżyca. To wcale nie oznacza, że tak długo trwała lektura drugiej części cyklu Stevena Eriksona. Z Bramami Domu Umarłych uporałem się zaskakująco szybko, biorąc pod uwagę objętość książki, choć nie była to lektura łatwa i przyjemna.

Nie zamierzam rozwodzić się tutaj nad fabułą. Dość powiedzieć, że kontynuuje ona  niektóre wątki rozpoczęte w pierwszej części Malazańskiej Księgi Poległych, choć akcja przenosi się na inny kontynent, a główne role przejmują w większości nowi bohaterowie. Siedem Miast, kraina podbita przez armie poprzedniego Imperatora, buntuje się w od dawna prorokowanym zrywie. Głównym wątkiem, osią fabuły, jest heroiczny marsz malazańskich uchodźców, osłanianych przez dziesiątkowane imperialne armie pod dowództwem wickańskiego generała Coltaine'a. Ze względu na hordy oszalałych z nienawiści rebeliantów, skrajnie nieprzyjazny klimat i niewyobrażalną odległość do pokonania, gromada uchodźców, przezwana Łańcuchem Psów, z góry skazana jest na porażkę, ale trwa i posuwa się naprzód, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i logice.

Erikson znalazł prostą receptę na rozbudzanie emocji czytelników. Polega ona na tym, że swoich bohaterów stawia w najbardziej ekstremalnych sytuacjach, jakie jest w stanie wymyślić. Ma to swoje konsekwencje, a mianowicie ci, którzy to wszystko przetrwają, stają się albo emocjonalnymi wrakami, albo nadludźmi. A ponieważ autor nie lubi rozstawać się z postaciami, do których się przywiązuje, kartki powieści zaludniają się szybko superherosami. Właściwie każdy z bohaterów Bram Domu Umarłych to albo supersprawny zabójca, albo genialny dowódca, albo niezwykle utalentowany mag. Jeżeli ktoś wydaje się w miarę normalny, to szybko okaże się, że albo tylko się wydaje, albo stanie się naczyniem dla jakiejś wyższej mocy. Dla jasności - nie twierdzę, że w książce brakuje spojrzenia na okrucieństwo wojny z normalnej perspektywy. Marsz Łańcucha Psów dostarcza ku temu wiele okazji. Na pierwszym planie mamy jednak bohaterów, z których praktycznie każdy posiada potencjał, aby samodzielnie wpływać na losy świata.

Oczywiście nie mogę się spierać z autorem, który taką a nie inną historię chciał nam przedstawić. Wszystko jest w porządku, dopóki nie przekracza granicy, za którą kryje się patos, a w większości przypadków mu się to udaje. Nie zawsze jednak - zdarzają się sceny, w której bohaterowie Eriksona przemawiają, zamiast rozmawiać, a fabuła zaczyna przypominać  zbiór mocno podkoloryzowanych legend. To ostatnie trudno jednoznacznie potępić, pamiętając o fakcie, że wszystko to dzieje się w świecie, w którym nawet bogowie bywają marionetkami w rękach potężniejszych sił.

Cóż, pamiętając o powyższych zastrzeżeniach, pozostało mi przyznać, że Bramy Domu Umarłych są książką  lepszą od pierwszej części cyklu, która była po prostu żołnierską opowieścią, wzorowaną na Czarnej Kompanii Glena Cooka. Erikson nie stracił daru opowiadania. Żaden z wielu równolegle prowadzonych wątków nie jest nużący, czy choćby irytujący.  Autor pokazał też, że ma duże ambicje. Biorąc pod uwagę bogactwo elementów, z których buduje swój wymyślony świat, boję się tylko, czy z tymi ambicjami nie przesadził. Przekonam się niebawem, sięgając po kolejne części Malazańskiej Księgi Poległych.

Steven Erikson, Deadhouse Gates, Paw Prints, 2008; Steven Erikson, Bramy Domu Umarłych, tł. M. Jakuszewski, Wyd. MAG, 2001

wtorek, 18 stycznia 2011

Polowanie na czarownice

Wybierając się na seans najnowszej produkcji z Nicolasem Cagem w roli głównej, nie miałem większych oczekiwań. Niestety, nie uchroniło mnie to od kolejnego rozczarowania. Zniósłbym jeszcze rozczarowanie ze strony tej jednej z najbardziej przepłacanych gwiazd Holywood, jednak Cage nie był tym razem najgorszym elementem filmu. Nawet mogę go skomplementować, bo chociaż grać się już nie nauczy, to przynajmniej ładnie się starzeje.

W Polowaniu na czarownice najbardziej szwankuje scenariusz. Zaczyna się nawet nie najgorzej. Dwóch zniechęconych  hipokryzją funkcjonariuszy Kościoła krzyżowców wraca do czternastowiecznej Europy, w sam środek szalejącej zarazy. Dezerterzy nie mają szczęścia - zdemaskowani, zostają obarczeni misją dostarczenia urodziwej czarownicy do odległego opactwa. Misja jest niebezpieczna, ale też niezwykle ważna - wiedźma jest oskarżona o wywołanie plagi i musi zostać poddana starożytnym rytuałom, które uwolnią świat zarówno od choroby, jak i samej wiedźmy. Powątpiewający w czystość intencji sług Bożych rycerz Behmen zgadza się pod warunkiem, że u celu dziewczynę czekać będzie uczciwy proces.

Gdyby reżyser w osobie Dominica Seny zdecydował się nakręcić film o prześladowaniach kobiet w mrocznych wiekach, pewnie dałoby się to jeszcze obejrzeć, chociażby dzięki niezawodnemu Ronowi Perlmanowi w roli Felsona, cynicznego druha Behmena. Niestety, z każdą kolejną sceną "Polowanie na czarownice" zamienia się w coś w rodzaju parodii Van Helsinga. Widok opętanych mnichów-ninja, biegających po suficie mrocznego opactwa pod koniec filmu wywołuje już tylko pusty śmiech. Dałoby się to wszystko zrozumieć, gdyby Polowanie... przeleżało na półce jakiegoś magazynu ze trzydzieści lat. Tak jednak nie było, więc pozostaje domniemanie, że to twórcy filmu przespali kilka ostatnich dekad. No, chyba że mają nas, widzów, za kompletnych idiotów.

Polowanie na czarownice, reż. Dominic Sena, Relativity Media 2010