Świt czarnego słońca to pierwszy tom trylogii Zimny Ogień Celii S. Friedman, podobno największego pisarskiego dokonania tej mało w Polsce wydawanej, amerykańskiej autorki SF i fantasy. Poniższą recenzję obiecywałem już dawno, jednak, choć lekturę zakończyłem jakiś czas temu, długo zbierałem myśli, aby napisać coś sensownego.
Wypada zacząć od krótkiego wprowadzenia. Powieść zgrabnie łączy w sobie typowe elementy sf i fantasy. Mamy oto planetę, gdzieś na samym skraju naszej galaktyki (co też nie jest bez znaczenia), na którą trafia zautomatyzowany statek z ziemskimi kolonistami. Po kilkudziesięciu latach gruntownych badań sterujące statkiem maszyny dochodzą do wniosku, że Erna nadaje się do zasiedlenia. Szybko okazuje się jednak, że uwadze komputerów umknęło zjawisko, które przesądzi o dalszym losie kolonii. Otóż na Ernie występuje siła, nazwana później fae, która pozwala ludzkim myślom i emocjom wpływać na rzeczywistość. Pamiętacie „Solaris” Lema? Tutaj oddziaływanie fae jest o wiele bardziej złożone. Z jednej strony, nadaje ludzkim lękom i koszmarom (a także pragnieniom) realne kształty, z innej powoduje na przykład, iż ziemska technologia staje się praktycznie bezużyteczna, a nawet groźna dla użytkowników (wyobraźcie sobie świat, w którym dominującymi prawami fizyki stają się Prawa Murphy'ego). Mało tego – nie dość, że Erna w krótkim czasie zaroiła się tworami z ziemskiej mitologii, to koloniści, nieświadomie wpływając poprzez fae na procesy ewolucyjne, szybko dorabiają się rasy inteligentnych, agresywnych konkurentów. Których oczywiście postanowiają eksterminować, wpadając w jeszcze większe kłopoty. Których i tak mają w nadmiarze na tej bardzo aktywnej sejsmicznie planecie.
Prawda, że przednie? A jest tego znacznie więcej. Zachwyt nad wyobraźnią Friedman, kompletnością jej wizji, był dominującym uczuciem w trakcie lektury pierwszego tomu tej trylogii.
Akcja Świtu… rozpoczyna się ponad tysiąc lat po założeniu kolonii. Potomkowie Ziemian przetrwali, choć nie udało im się ani zdominować planety, ani nawet w pełni jej zasiedlić. Przetrwali, gdyż nauczyli się, w dość ograniczonym stopniu, kontrolować fae. Umiejętność tą, wrodzoną u części populacji, zyskali dzięki poświęceniu pierwszych kolonistów. Symbolika ofiary i poświęcenia, tak zakorzeniona w ziemskich systemach religijnych, na Ernie, dzięki istnieniu fae, nabiera realnej mocy. Koloniści przetrwali, ale cena była ogromna – musieli wyrzec się swej przeszłości, zrezygnować ze zdobyczy technologii i niemal całej wiedzy, jaką ze sobą przywieźli. To właśnie motyw poświęcenia, obok równie silnie zarysowanego motywu pragnienia, są głównymi tematami powieści. Te dwa elementy kształtują i napędzają główne postacie Świtu. Oczywiście, zgodnie z jednym z typowych archetypów fantasy, dostajemy czwórkę bohaterów, którzy podejmują niezwykle ryzykowną wyprawę w nieznaną krainę. Wyprawę, która może zdecydować o losach ludzkości. Prawda, że banalne? Otóż wcale nie – wyobraźnia Friedman nie ogranicza się bowiem do kreacji świata – pozwala jej także stworzyć równie interesujące postacie. Damiena Vryce’a – uwodzicielskiego, nieco naiwnego choć niezwykle kompetentnego członka rycerskiego zakonu. Ciani – zdolnej adeptki (adept to ktoś z wrodzoną umiejętnością kontrolowania fae), która zostaje nietypową damą w opresji, Senzei Reese’a – jej asystenta, zżeranego nierealnym pragnieniem posiadania choć części umiejętności adepta. I wreszcie Geralda Tarranta, o którym naprawdę można by długo pisać – jak ktoś nie wierzy, niech zajrzy chociażby do ninedin. Dość powiedzieć, że Tarrant, niegdyś prorok, wizjoner, współzałożyciel ernańskiego Kościoła, lider wśród ludzi, pragnąc uciec od śmierci, a jednocześnie zyskać szansę i czas na realizację swych wizji, porzuca swe człowieczeństwo, aby zyskać długowieczność i moc. I czyni to na typowo ernański sposób, składając ofiarę. Ze swej żony i dzieci. Torturując ich i uśmiercając w najbardziej okrutny sposób (zgodnie z panującymi tu regułami logiki, potencjalny zysk musi być proporcjonalny do ceny). Tym samym Tarrant staje się budzącym strach potworem, seryjnym mordercą kobiet, zaprzeczeniem wszystkiego, co reprezentował i budował wcześniej. Przy tym, kiedy go poznajemy, tysiąc lat po wspomnianej przemianie, jest przystojny, inteligentny szarmancki, honorowy. Wypracowany w ciągu milenium swoisty kodeks postępowania jest ostatnią nicią łączącą go z człowieczeństwem, ostatnią linią obrony, dzielącą go od szaleństwa i wiecznego potępienia. Jestem pewien, że wszystkie młodsze i starsze czytelniczki Friedman muszą być zachwycone.
Jak się pewnie domyślacie, teraz trochę ponarzekam. Pierwszym co mnie zirytowało, to płaczący co i rusz mężczyźni. Nawet nie chodzi o ten klimat rodem z dziewiętnastowiecznego romansu, raczej fakt, iż po kilkudziesięciu pokoleniach na planecie, na której każda nieostrożna myśl może skutkować bolesną śmiercią, ludzie powinni nauczyć się nieco bardziej kontrolować swe emocje. Na szczęście, w miarę postępów fabuły, kiedy niezwykły świat Erny zaczyna naprawdę wciągać, jest już o wiele lepiej. Na dłużej pozostało mi natomiast uczucie bycia przedmiotem manipulacji. Autorka stosuje nieuczciwe chwyty, żeby uczynić postać Tarranta pociągającą – nie będziemy świadkami żadnego z jego słynnych polowań na młode, atrakcyjne kobiety, niezbędnych do przedłużenia jego egzystencji – przeciwnie, zaraz na początku serwuje się nam scenę, w której ratuje jakąś zagubioną młodą damę z niebezpieczeństwa. Niestety, cierpi na tym trochę wiarygodność tej postaci, a także jeden z głównych wątków powieści – naturalny konflikt między przepełnionym złem potworem a oddanym swej wierze duchownym, złączonymi w niepewnym sojuszu wobec wspólnego wroga. Dla Damiena jest to poważny etyczny problem, z tym że jego wielkie dylematy moralne wydają się, właśnie na skutek takiego a nie innego przedstawienia postaci Geralda, nieco wyolbrzymione.
Ale to drobiazgi, nad którymi, dzięki warsztatowi i dużemu talentowi autorki, szybko przechodzimy do porządku. W każdym razie, jestem już w połowie drugiego tomu i naprawdę gorąco polecam.
Wypada zacząć od krótkiego wprowadzenia. Powieść zgrabnie łączy w sobie typowe elementy sf i fantasy. Mamy oto planetę, gdzieś na samym skraju naszej galaktyki (co też nie jest bez znaczenia), na którą trafia zautomatyzowany statek z ziemskimi kolonistami. Po kilkudziesięciu latach gruntownych badań sterujące statkiem maszyny dochodzą do wniosku, że Erna nadaje się do zasiedlenia. Szybko okazuje się jednak, że uwadze komputerów umknęło zjawisko, które przesądzi o dalszym losie kolonii. Otóż na Ernie występuje siła, nazwana później fae, która pozwala ludzkim myślom i emocjom wpływać na rzeczywistość. Pamiętacie „Solaris” Lema? Tutaj oddziaływanie fae jest o wiele bardziej złożone. Z jednej strony, nadaje ludzkim lękom i koszmarom (a także pragnieniom) realne kształty, z innej powoduje na przykład, iż ziemska technologia staje się praktycznie bezużyteczna, a nawet groźna dla użytkowników (wyobraźcie sobie świat, w którym dominującymi prawami fizyki stają się Prawa Murphy'ego). Mało tego – nie dość, że Erna w krótkim czasie zaroiła się tworami z ziemskiej mitologii, to koloniści, nieświadomie wpływając poprzez fae na procesy ewolucyjne, szybko dorabiają się rasy inteligentnych, agresywnych konkurentów. Których oczywiście postanowiają eksterminować, wpadając w jeszcze większe kłopoty. Których i tak mają w nadmiarze na tej bardzo aktywnej sejsmicznie planecie.
Prawda, że przednie? A jest tego znacznie więcej. Zachwyt nad wyobraźnią Friedman, kompletnością jej wizji, był dominującym uczuciem w trakcie lektury pierwszego tomu tej trylogii.
Akcja Świtu… rozpoczyna się ponad tysiąc lat po założeniu kolonii. Potomkowie Ziemian przetrwali, choć nie udało im się ani zdominować planety, ani nawet w pełni jej zasiedlić. Przetrwali, gdyż nauczyli się, w dość ograniczonym stopniu, kontrolować fae. Umiejętność tą, wrodzoną u części populacji, zyskali dzięki poświęceniu pierwszych kolonistów. Symbolika ofiary i poświęcenia, tak zakorzeniona w ziemskich systemach religijnych, na Ernie, dzięki istnieniu fae, nabiera realnej mocy. Koloniści przetrwali, ale cena była ogromna – musieli wyrzec się swej przeszłości, zrezygnować ze zdobyczy technologii i niemal całej wiedzy, jaką ze sobą przywieźli. To właśnie motyw poświęcenia, obok równie silnie zarysowanego motywu pragnienia, są głównymi tematami powieści. Te dwa elementy kształtują i napędzają główne postacie Świtu. Oczywiście, zgodnie z jednym z typowych archetypów fantasy, dostajemy czwórkę bohaterów, którzy podejmują niezwykle ryzykowną wyprawę w nieznaną krainę. Wyprawę, która może zdecydować o losach ludzkości. Prawda, że banalne? Otóż wcale nie – wyobraźnia Friedman nie ogranicza się bowiem do kreacji świata – pozwala jej także stworzyć równie interesujące postacie. Damiena Vryce’a – uwodzicielskiego, nieco naiwnego choć niezwykle kompetentnego członka rycerskiego zakonu. Ciani – zdolnej adeptki (adept to ktoś z wrodzoną umiejętnością kontrolowania fae), która zostaje nietypową damą w opresji, Senzei Reese’a – jej asystenta, zżeranego nierealnym pragnieniem posiadania choć części umiejętności adepta. I wreszcie Geralda Tarranta, o którym naprawdę można by długo pisać – jak ktoś nie wierzy, niech zajrzy chociażby do ninedin. Dość powiedzieć, że Tarrant, niegdyś prorok, wizjoner, współzałożyciel ernańskiego Kościoła, lider wśród ludzi, pragnąc uciec od śmierci, a jednocześnie zyskać szansę i czas na realizację swych wizji, porzuca swe człowieczeństwo, aby zyskać długowieczność i moc. I czyni to na typowo ernański sposób, składając ofiarę. Ze swej żony i dzieci. Torturując ich i uśmiercając w najbardziej okrutny sposób (zgodnie z panującymi tu regułami logiki, potencjalny zysk musi być proporcjonalny do ceny). Tym samym Tarrant staje się budzącym strach potworem, seryjnym mordercą kobiet, zaprzeczeniem wszystkiego, co reprezentował i budował wcześniej. Przy tym, kiedy go poznajemy, tysiąc lat po wspomnianej przemianie, jest przystojny, inteligentny szarmancki, honorowy. Wypracowany w ciągu milenium swoisty kodeks postępowania jest ostatnią nicią łączącą go z człowieczeństwem, ostatnią linią obrony, dzielącą go od szaleństwa i wiecznego potępienia. Jestem pewien, że wszystkie młodsze i starsze czytelniczki Friedman muszą być zachwycone.
Jak się pewnie domyślacie, teraz trochę ponarzekam. Pierwszym co mnie zirytowało, to płaczący co i rusz mężczyźni. Nawet nie chodzi o ten klimat rodem z dziewiętnastowiecznego romansu, raczej fakt, iż po kilkudziesięciu pokoleniach na planecie, na której każda nieostrożna myśl może skutkować bolesną śmiercią, ludzie powinni nauczyć się nieco bardziej kontrolować swe emocje. Na szczęście, w miarę postępów fabuły, kiedy niezwykły świat Erny zaczyna naprawdę wciągać, jest już o wiele lepiej. Na dłużej pozostało mi natomiast uczucie bycia przedmiotem manipulacji. Autorka stosuje nieuczciwe chwyty, żeby uczynić postać Tarranta pociągającą – nie będziemy świadkami żadnego z jego słynnych polowań na młode, atrakcyjne kobiety, niezbędnych do przedłużenia jego egzystencji – przeciwnie, zaraz na początku serwuje się nam scenę, w której ratuje jakąś zagubioną młodą damę z niebezpieczeństwa. Niestety, cierpi na tym trochę wiarygodność tej postaci, a także jeden z głównych wątków powieści – naturalny konflikt między przepełnionym złem potworem a oddanym swej wierze duchownym, złączonymi w niepewnym sojuszu wobec wspólnego wroga. Dla Damiena jest to poważny etyczny problem, z tym że jego wielkie dylematy moralne wydają się, właśnie na skutek takiego a nie innego przedstawienia postaci Geralda, nieco wyolbrzymione.
Ale to drobiazgi, nad którymi, dzięki warsztatowi i dużemu talentowi autorki, szybko przechodzimy do porządku. W każdym razie, jestem już w połowie drugiego tomu i naprawdę gorąco polecam.
Nie mów, że zmęczyłeś polski przekład trylogii? Ja nim rzuciłam po kilku stronach, całość przeczytałam dopiero jak udało mi się dostać oryginał...
OdpowiedzUsuńA co do płaczących mężczyzn, to nie tylko dziewiętnastowieczny model - weź choćby takiego Achillesa :)
PS. Inaczej tu będzie, ale pewnie się przyzwyczaję ;)
Tłumaczenie trzymałem w ręku w księgarni i chyba nawet zaliczyłem kilka kartek, ale nie pamiętam, żeby mnie jakoś specjalnie odrzuciło. Ale wtedy już wiedziałem, że i tak nabędę oryginał.
OdpowiedzUsuń