czwartek, 15 października 2009

Świt czarnego słońca

Świt czarnego słońca to pierwszy tom trylogii Zimny Ogień Celii S. Friedman, podobno największego pisarskiego dokonania tej mało w Polsce wydawanej, amerykańskiej autorki SF i fantasy. Poniższą recenzję obiecywałem już dawno, jednak, choć lekturę zakończyłem jakiś czas temu, długo zbierałem myśli, aby napisać coś sensownego.

Wypada zacząć od krótkiego wprowadzenia. Powieść zgrabnie łączy w sobie typowe elementy sf i fantasy. Mamy oto planetę, gdzieś na samym skraju naszej galaktyki (co też nie jest bez znaczenia), na którą trafia zautomatyzowany statek z ziemskimi kolonistami. Po kilkudziesięciu latach gruntownych badań sterujące statkiem maszyny dochodzą do wniosku, że Erna nadaje się do zasiedlenia. Szybko okazuje się jednak, że uwadze komputerów umknęło zjawisko, które przesądzi o dalszym losie kolonii. Otóż na Ernie występuje siła, nazwana później fae, która pozwala ludzkim myślom i emocjom wpływać na rzeczywistość. Pamiętacie „Solaris” Lema? Tutaj oddziaływanie fae jest o wiele bardziej złożone. Z jednej strony, nadaje ludzkim lękom i koszmarom (a także pragnieniom) realne kształty, z innej powoduje na przykład, iż ziemska technologia staje się praktycznie bezużyteczna, a nawet groźna dla użytkowników (wyobraźcie sobie świat, w którym dominującymi prawami fizyki stają się Prawa Murphy'ego). Mało tego – nie dość, że Erna w krótkim czasie zaroiła się tworami z ziemskiej mitologii, to koloniści, nieświadomie wpływając poprzez fae na procesy ewolucyjne, szybko dorabiają się rasy inteligentnych, agresywnych konkurentów. Których oczywiście postanowiają eksterminować, wpadając w jeszcze większe kłopoty. Których i tak mają w nadmiarze na tej bardzo aktywnej sejsmicznie planecie.

Prawda, że przednie? A jest tego znacznie więcej. Zachwyt nad wyobraźnią Friedman, kompletnością jej wizji, był dominującym uczuciem w trakcie lektury pierwszego tomu tej trylogii.

Akcja Świtu… rozpoczyna się ponad tysiąc lat po założeniu kolonii. Potomkowie Ziemian przetrwali, choć nie udało im się ani zdominować planety, ani nawet w pełni jej zasiedlić. Przetrwali, gdyż nauczyli się, w dość ograniczonym stopniu, kontrolować fae. Umiejętność tą, wrodzoną u części populacji, zyskali dzięki poświęceniu pierwszych kolonistów. Symbolika ofiary i poświęcenia, tak zakorzeniona w ziemskich systemach religijnych, na Ernie, dzięki istnieniu fae, nabiera realnej mocy. Koloniści przetrwali, ale cena była ogromna – musieli wyrzec się swej przeszłości, zrezygnować ze zdobyczy technologii i niemal całej wiedzy, jaką ze sobą przywieźli. To właśnie motyw poświęcenia, obok równie silnie zarysowanego motywu pragnienia, są głównymi tematami powieści. Te dwa elementy kształtują i napędzają główne postacie Świtu. Oczywiście, zgodnie z jednym z typowych archetypów fantasy, dostajemy czwórkę bohaterów, którzy podejmują niezwykle ryzykowną wyprawę w nieznaną krainę. Wyprawę, która może zdecydować o losach ludzkości. Prawda, że banalne? Otóż wcale nie – wyobraźnia Friedman nie ogranicza się bowiem do kreacji świata – pozwala jej także stworzyć równie interesujące postacie. Damiena Vryce’a – uwodzicielskiego, nieco naiwnego choć niezwykle kompetentnego członka rycerskiego zakonu. Ciani – zdolnej adeptki (adept to ktoś z wrodzoną umiejętnością kontrolowania fae), która zostaje nietypową damą w opresji, Senzei Reese’a – jej asystenta, zżeranego nierealnym pragnieniem posiadania choć części umiejętności adepta. I wreszcie Geralda Tarranta, o którym naprawdę można by długo pisać – jak ktoś nie wierzy, niech zajrzy chociażby do ninedin. Dość powiedzieć, że Tarrant, niegdyś prorok, wizjoner, współzałożyciel ernańskiego Kościoła, lider wśród ludzi, pragnąc uciec od śmierci, a jednocześnie zyskać szansę i czas na realizację swych wizji, porzuca swe człowieczeństwo, aby zyskać długowieczność i moc. I czyni to na typowo ernański sposób, składając ofiarę. Ze swej żony i dzieci. Torturując ich i uśmiercając w najbardziej okrutny sposób (zgodnie z panującymi tu regułami logiki, potencjalny zysk musi być proporcjonalny do ceny). Tym samym Tarrant staje się budzącym strach potworem, seryjnym mordercą kobiet, zaprzeczeniem wszystkiego, co reprezentował i budował wcześniej. Przy tym, kiedy go poznajemy, tysiąc lat po wspomnianej przemianie, jest przystojny, inteligentny szarmancki, honorowy. Wypracowany w ciągu milenium swoisty kodeks postępowania jest ostatnią nicią łączącą go z człowieczeństwem, ostatnią linią obrony, dzielącą go od szaleństwa i wiecznego potępienia. Jestem pewien, że wszystkie młodsze i starsze czytelniczki Friedman muszą być zachwycone.

Jak się pewnie domyślacie, teraz trochę ponarzekam. Pierwszym co mnie zirytowało, to płaczący co i rusz mężczyźni. Nawet nie chodzi o ten klimat rodem z dziewiętnastowiecznego romansu, raczej fakt, iż po kilkudziesięciu pokoleniach na planecie, na której każda nieostrożna myśl może skutkować bolesną śmiercią, ludzie powinni nauczyć się nieco bardziej kontrolować swe emocje. Na szczęście, w miarę postępów fabuły, kiedy niezwykły świat Erny zaczyna naprawdę wciągać, jest już o wiele lepiej. Na dłużej pozostało mi natomiast uczucie bycia przedmiotem manipulacji. Autorka stosuje nieuczciwe chwyty, żeby uczynić postać Tarranta pociągającą – nie będziemy świadkami żadnego z jego słynnych polowań na młode, atrakcyjne kobiety, niezbędnych do przedłużenia jego egzystencji – przeciwnie, zaraz na początku serwuje się nam scenę, w której ratuje jakąś zagubioną młodą damę z niebezpieczeństwa. Niestety, cierpi na tym trochę wiarygodność tej postaci, a także jeden z głównych wątków powieści – naturalny konflikt między przepełnionym złem potworem a oddanym swej wierze duchownym, złączonymi w niepewnym sojuszu wobec wspólnego wroga. Dla Damiena jest to poważny etyczny problem, z tym że jego wielkie dylematy moralne wydają się, właśnie na skutek takiego a nie innego przedstawienia postaci Geralda, nieco wyolbrzymione.

Ale to drobiazgi, nad którymi, dzięki warsztatowi i dużemu talentowi autorki, szybko przechodzimy do porządku. W każdym razie, jestem już w połowie drugiego tomu i naprawdę gorąco polecam.

Celia S. Friedman, Black Sun Rising, Wyd. Orbit, 2006; Celia S. Friedman, Świt czarnego słońca, tł. Zbigniew A. Królicki, Wyd. MAG, 2008

2 komentarze:

  1. Nie mów, że zmęczyłeś polski przekład trylogii? Ja nim rzuciłam po kilku stronach, całość przeczytałam dopiero jak udało mi się dostać oryginał...

    A co do płaczących mężczyzn, to nie tylko dziewiętnastowieczny model - weź choćby takiego Achillesa :)

    PS. Inaczej tu będzie, ale pewnie się przyzwyczaję ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tłumaczenie trzymałem w ręku w księgarni i chyba nawet zaliczyłem kilka kartek, ale nie pamiętam, żeby mnie jakoś specjalnie odrzuciło. Ale wtedy już wiedziałem, że i tak nabędę oryginał.

    OdpowiedzUsuń