czwartek, 3 grudnia 2009

Nowa Fantastyka 12/2009

Lektura grudniowego numeru Nowej Fantastyki zajęła mi raptem dwa dni, co już samo w sobie świadczy o poziomie jego zawartości. Nie ma co prawda wyróżniającego się tekstu, takiego chociażby jak opowiadanie Kochańskiego z listopada, ale wszystkie są warte przeczytania, a niektóre zostaną mi w pamięci na dłużej.

Ale po kolei. Paweł Matuszek, jak często miał w zwyczaju, narzeka w swoim ostatnim wstępniaku. Tym razem na jury Nagrody im. Żuławskiego, jego werdykt i uzasadnienie. Kameleona Kosika nie czytałem, więc nie zamierzam polemizować, ale jeżeli uzasadnieniem prestiżowej nagody jest "czyta się sprawnie i lekko", to rzeczywiście można się zaniepokoić.
Z publicystyki polecam w szczególności interesujący wywiad Joanny Kułakowskiej z Mikiem Careyem, artykuł Jakuba Ćwieka o Jezusie jako ikonie popkultury oraz felieton Jacka Soboty. Niedawno wyraziłem swoją radość z racji pojawienia się Wyznań idioty i teraz cieszę się, że się nie zawiodłem. Pan Jacek też pisze o upadku książki, ale błyskotliwie, zajmująco i z dystansem do samego siebie.

Na początku działu literatury zagranicznej trafiamy na Twarz wspomnianego wyżej Careya - opowiadanie nie porywające, ale, że pozwolę sobie jeszcze raz zacytować profesora Smuszkiewicza, "czyta się sprawnie i lekko". Dwa krótkie teksty Łukanienki już nie takie gładkie stylowo, ale z racji mocno ograniczonej długości nie męczą, a puenty warte są doczytania. Na koniec dostajemy Męczenników operacji Upshot Knothole, czyli Jamesa Morrowa hołd złożony aktorstwu i osobie Johna Wayne'a. Bardzo fajne opowiadanie, pełne inteligentnego humoru, zwłaszcza w dialogach, jakże rózne od pompatycznego Jestem twoją potrzebą Morta Castle'a sprzed kilku numerów (tego o Marilyn Monroe). Naprawdę kawał dobrej rozrywki, z hollywoodzko-nowojorskim klimatem.

Dział literatury polskiej otwiera SUK-cesja Żelkowskiego i Żwikiewicza - lekko niepokojące wejrzenie w zdominowaną przez kobiety przyszłość, choć z pewnością nie na serio. Dwa kolejne opowiadania to laureaci II nagrody w najnowszym konkursie NF. Oba teksty należałoby chyba włożyć do szuflady z napisem "fantasy", ale tak naprawdę więcej je dzieli niż łączy. Jak być boską Małgorzaty Karoń to historia z klasycznego neverlandu, napisana trochę w stylu Sapkowskiego, trochę Prachetta. Pani Małgorzata umie opowiadać, przykuć uwagę, a pomiędzy scenami, ocierającymi się o groteskę, potrafi przemycić też trochę głębszych refleksji. Bardzo udany tekst, moim zdaniem. To samo można zresztą powiedzieć o My, którzy z ciemności Dariusza Kuśmierka, choć humoru tam za grosz. Mamy za to całkiem solidną, mroczną fantasy (horror?) w polskich, historycznych realiach (choć nie jestem pewien, czy nie jest to przypadkiem jakaś rzeczywistość alternatywna). W każdym razie, bardzo mnie cieszy, że rodzimi debiutanci po raz kolejny podnoszą poziom prozy drukowanej w NF.

Z opublikowanych omówień warto zwrócić uwagę na pozytywną (żeby nie rzec entuzjastyczną) recenzję Żmiji Sapkowskiego, autorstwa Jakuba Winiarskiego - chyba jedyną tego typu, jaką czytałem - oraz tekst Agnieszki Haski poświęcony Wrońcowi Dukaja. Czytałem tę ostatnią recenzję dwa razy i nadal nie wiem, czy opowieść się podobała, czy nie - poza tym, że została oceniona na 5/6. W każdym razie, nie dowiedziałem się o Wrońcu wiele więcej, niz z okładki samej książki.

Nowa Fantastyka 12/2009, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2009

piątek, 27 listopada 2009

Nowa Fantastyka 11/2009

Na wstępie listopadowego numeru Nowej Fantastyki redaktor Paweł Matuszek reklamuje nam grę komputerową. Gry nie znam, i na jej temat się nie wypowiadam, jednak wydaje mi się, że wstępniak w jednym z poczytniejszych pism literackich można by wykorzystać lepiej. Ale pewnie się czepiam.

Ten pierwszy kontakt nie nastroił mnie najlepiej, jednak obcowanie z resztą zawartości pisma przyniosło więcej miłych zaskoczeń niż rozczarowań. Przede wszystkim za sprawą znakomitego opowiadania Krzysztofa Kochańskiego. Niedawno odpowiadałem eruanie dlaczego wciąż czytuję NF. Więc choćby po to, żeby czytać takie teksty jak Z popiołów Szkoda, że trafiają się tak rzadko. Było w ostatnich numerach kilka opowiadań, które próbują zmierzyć się z podobną tematyką (człowiek a sztuczna inteligencja), lecz są to mniej lub bardziej spektakularne porażki. Tak jest z Bratnimi duszami Mike'a Resnicka i Lezli Robyn - zupełnie nie rozumiem pojawiających się pochwał pod adresem tej historyjki. Moim zdaniem jest banalna i wtórna - odkrywcza byłaby może w latach 60-tych, ale fantastyka chyba zrobiła od tamtego czasu parę kroków w przód. Lektura opowiadania Kochańskiego wprawdzie też przywołuje nostalgiczne wspomnienia, ale świetnie broni się stylem. Naprawdę wielkie brawa.

Oprócz dwóch przywołanych wyżej tekstów mamy jeszcze dwa napisane w konwencji horroru. Huitzilopochtli Joego Lansdale'a to na siłę rozciągnięta do rozmiarów opowiadania anegdota, nie warta wzmianki. Nethescurial Thomasa Ligottiego jest nieco lepszy, naśladuje klimat Lovecrafta, ale tylko tyle - po lekturze nie zostawia w głowie absolutnie nic.

Jeszcze parę słów na temat konkursowych Krzywizn zwierciadeł. Opowiadanie Marka Krysiaka, w moim odczuciu, nierówne. Ma naprawdę znakomite fragmenty, choćby pamiętnikową relację z pobytu jednego z bohaterów w Indochinach, ale też kilka słabszych. Nie podobał mi się przydługi dialog z wdową, opisy sennej makabry pod koniec też lekko mnie znużyły. Po lekturze pozostało wrażenie, że nie wszystko zrozumiałem. Być może za szybko czytałem. Śmiem twierdzić, że to najsłabszy z dotychczas opublikowanych owoców konkursu.

Publicystyka, jak zwykle, trzyma poziom. Pobobał mi się Apetyt na destrukcję Michała Wiśniewskiego, esej traktujący o apokaliptycznych motywach w mandze i okołomangowej twórczości. Fajny jest też tekst Marcina Pągowskiego o antywampirycznych zabiegach, stosowanych przez naszych przodków, choć niektóre tezy artykułu wydają się naciągane.

W dziale recenzji Paweł Matuszek nadrabia u mnie tekstem o trzech nowo wydanych książkach z pogranicza fantastyki i realizmu magicznego (Brockmeier, Couto, Diaz). Gdybym tylko mógł skraść tyle czasu, żeby to wszystko przeczytać...

Nowa Fantastyka 11/2009, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2009

czwartek, 19 listopada 2009

Nadejście nocy - zimno, coraz zimniej!

Drugi tom Trylogii Zimnego Ognia Celii S. Friedman nie rozczarowuje. Więcej, śmiało mogę stwierdzić, iż jest znacznie lepszy od pierwszego. Przede wszystkim wyśmienity jest sam pomysł na intrygę - znani nam z pierwszego tomu bohaterowie muszą przedsięwziąć jeszcze bardziej ryzykowną wyprawę, tym razem na inny kontynent, gdzie czeka jeszcze potężniejszy wróg, gotowy zagrozić losowi całej ludzkiej populacji Erny. I nie tylko ludzkiej - Tarrantowi i Vryce'owi towarzyszy Hesseth, która w interesie swojej rasy musi przezwyciężyć głęboko zakorzenioną międzygatunkową wrogość. Tyle, że cywilizacja, którą znajdują po drugiej stronie oceanu, wydaje się oazą ładu i bezpieczeństwa, urzeczywistnionym marzeniem Kościoła, któremu służy Damien.

Więcej zdradzić nie mogę, wróćmy więc do naszych bohaterów. Gerald Tarrant przestał mnie drażnić, jego postać znacznie zyskała na wiarygodności, lepiej poznajemy jego motywy i lepiej go rozumiemy. Autorka pozwala nam też, i dobrze, w większym stopniu posmakować ciemniejszych stron jego osobowości. W drugim tomie Łowca całkowicie przyćmiewa mdłego, nijakiego i, co gorsza, mało inteligentnego Vryce'a. No właśnie. Nie sądzę, żeby zamierzeniem autorki było takie przedstawienie postaci Damiena, ale naprawdę irytujące się staje, kiedy nasz bohater dziwi się niezmiernie, kiedy radzą mu pozbyć się konia, zwierzęcia nieznanego na obcym kontynencie, żeby mógł bezpiecznie wmieszać się w tłum tubylcow. I tak dalej, i tak dalej - uczucie irytacji towarzyszyło mi nieustannie podczas obserwacji poczynań dzielnego mnicha. Krótko mówiąc, daje się wodzić za nos jak dziecko, a jego żarliwa wiara totalnie go oślepia.

Trzecia uczestniczka wyprawy z pozoru jest tylko tłem dla pierwszej dwójki - niewiele się o niej dowiadujemy i jej udział w wydarzeniach jest raczej bierny. Niemniej, realnie przeżywamy wyobcowanie Hesseth, potem nieoczekiwaną miłość do ludzkiego dziecka, wreszcie końcowy dramat i jest to jeden z najjaśniejszych motywów tego tomu, przynajmniej dla mnie. Innym jest Jenseny, o której nie będę się rozpisywał, żeby nie psuć przyszłym czytelnikom przyjemności. Powiem tylko, że za tę postać należą się Friedman wielkie brawa i pokłony, zwłaszcza za to, jak ją potraktowała w finale.

When True Night Falls, czy też, jak chce polski wydawca, Nadejście nocy, to świetne studium ludzkich charakterów, a zwłaszcza słabości. Na planetarną skalę. Przy czym Friedman maluje je subtelnie i bardzo wiarygodnie, używając do tego wyrazistych, drugoplanowych postaci (Toshida, Kassatah, Rasya...). Które wychodzą jej lepiej niż pierwszoplanowe, moim skromnym zdaniem. Cóż, prawdopodobnie Łowca na mnie nie działa, gdyż preferuje polowania na kobiety...

Celia S. Friedman, When True Night Falls, Wyd. Orbit, London 2006

piątek, 13 listopada 2009

Nowa Fantastyka 10/2009

Skończyłem właśnie lekturę październikowego numeru Nowej Fantastyki – miesięcznika, który czytam od deski do deski od początków jego istnienia. Szybko przebrnąłem przez wstępniak (do przemyśleń Pawła Matuszka zdołałem się jakoś przyzwyczaić i nie mam nic naprzeciw, ale wciąż tęsknię za Parowskim) Potem mamy tekst Żerania o Nealu Stephensonie – interesujący i godny polecenia, choć najbardziej zapada w pamięć pierwsze zdanie o starszym mężczyźnie uśmiechającym się ze zdjęcia. Hłe, hłe.

Dalej trafiamy na felieton Artura Skowrońskiego o Green Lantern (nie mój obszar zainteresowań), wywiad Anny Brzezińskiej z Jackiem Komudą (przeraża mnie ten współczesny sarmata i chyba nigdy nie przestanie), felieton Kuby Winiarskiego (niestety, nie pamiętam o czym, a nie chce mi się wracać) i przechodzimy do lektury opowiadań.

Na początek Lavie Tidhar i Uganda, historia z alternatywnej rzeczywistości. Niestety, to nie Człowiek z Wysokiego Zamku. Związek Żydowskich Policjantów też to z pewnością nie jest. Znalazłem tam jakiś wciągający klimat, zwłaszcza w opisach przyrody i nieco tajemnicy, mogącej zaintrygować, ale jednak całość rozczarowująca.

Z kolei w Dzwiach śmierci Terry’ego Bissona nie ma nawet klimatu - ot proste opowiadanko oparte na jednym, mało oryginalnym pomyśle. Wpada gładko i równie gładko wypada z pamięci.

Lektura „Głowy węża” Orbitowskiego zajęła mi trzy dni. Puenta warta doczytania do końca, ale droga do niej to momentami droga przez mękę. Zwykłem oczekiwać od autora więcej, choć opisy makabry krwiste i realistyczne.

Michał Cetnarowski zraził mnie laickimi opisami szachowych zmagań - choć wychwycenie błędów wymaga pewnej znajomości dyscypliny, więc można przymknąć na nie oko. Gorzej, że nie wiadomo, o czym to właściwie jest i brak w tym jakichkolwiek emocji.

Horyzont Zdarzeń Tomasza Orlicza, niewątpliwie zasłużył na wyróżnienie w konkursie NF, choć niczym nie porywa. Ja bym jednak z taką materią raczej nie odważył się mierzyć, więc krytykować nie będę. Czyta się dobrze, mimo braku dialogów.

Na koniec pragnę zaznaczyć satysfakcję z pojawienia się Wyznań idioty, czyli nowej stałej rubryki autorstwa Jacka Soboty. Na pewno będzie kontrowersyjnie i interesująco. Pierwszy felieton traktuję jak przywitanie, więc nie będę się czepiał braku treści.

Z innych rzeczy warto jeszcze odnotować recenzję Jerzego Rzymowskiego z filmu Dystrykt 9 i Pawła Matuszka z Peanatemy, powieści Neala Stephensona, wydanej przez MAG – choć Pawłowi, mimo widocznych starań, jakoś nie udało się zachęcić mnie do lektury. Pewnie kiedyś przeczytam, ale raczej nie dzięki temu tekstowi.

Podsumowując, numer średnio udany, zwłaszcza pod względem publikowanej prozy.

Nowa Fantastyka 10/2009, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2009

czwartek, 15 października 2009

Świt czarnego słońca

Świt czarnego słońca to pierwszy tom trylogii Zimny Ogień Celii S. Friedman, podobno największego pisarskiego dokonania tej mało w Polsce wydawanej, amerykańskiej autorki SF i fantasy. Poniższą recenzję obiecywałem już dawno, jednak, choć lekturę zakończyłem jakiś czas temu, długo zbierałem myśli, aby napisać coś sensownego.

Wypada zacząć od krótkiego wprowadzenia. Powieść zgrabnie łączy w sobie typowe elementy sf i fantasy. Mamy oto planetę, gdzieś na samym skraju naszej galaktyki (co też nie jest bez znaczenia), na którą trafia zautomatyzowany statek z ziemskimi kolonistami. Po kilkudziesięciu latach gruntownych badań sterujące statkiem maszyny dochodzą do wniosku, że Erna nadaje się do zasiedlenia. Szybko okazuje się jednak, że uwadze komputerów umknęło zjawisko, które przesądzi o dalszym losie kolonii. Otóż na Ernie występuje siła, nazwana później fae, która pozwala ludzkim myślom i emocjom wpływać na rzeczywistość. Pamiętacie „Solaris” Lema? Tutaj oddziaływanie fae jest o wiele bardziej złożone. Z jednej strony, nadaje ludzkim lękom i koszmarom (a także pragnieniom) realne kształty, z innej powoduje na przykład, iż ziemska technologia staje się praktycznie bezużyteczna, a nawet groźna dla użytkowników (wyobraźcie sobie świat, w którym dominującymi prawami fizyki stają się Prawa Murphy'ego). Mało tego – nie dość, że Erna w krótkim czasie zaroiła się tworami z ziemskiej mitologii, to koloniści, nieświadomie wpływając poprzez fae na procesy ewolucyjne, szybko dorabiają się rasy inteligentnych, agresywnych konkurentów. Których oczywiście postanowiają eksterminować, wpadając w jeszcze większe kłopoty. Których i tak mają w nadmiarze na tej bardzo aktywnej sejsmicznie planecie.

Prawda, że przednie? A jest tego znacznie więcej. Zachwyt nad wyobraźnią Friedman, kompletnością jej wizji, był dominującym uczuciem w trakcie lektury pierwszego tomu tej trylogii.

Akcja Świtu… rozpoczyna się ponad tysiąc lat po założeniu kolonii. Potomkowie Ziemian przetrwali, choć nie udało im się ani zdominować planety, ani nawet w pełni jej zasiedlić. Przetrwali, gdyż nauczyli się, w dość ograniczonym stopniu, kontrolować fae. Umiejętność tą, wrodzoną u części populacji, zyskali dzięki poświęceniu pierwszych kolonistów. Symbolika ofiary i poświęcenia, tak zakorzeniona w ziemskich systemach religijnych, na Ernie, dzięki istnieniu fae, nabiera realnej mocy. Koloniści przetrwali, ale cena była ogromna – musieli wyrzec się swej przeszłości, zrezygnować ze zdobyczy technologii i niemal całej wiedzy, jaką ze sobą przywieźli. To właśnie motyw poświęcenia, obok równie silnie zarysowanego motywu pragnienia, są głównymi tematami powieści. Te dwa elementy kształtują i napędzają główne postacie Świtu. Oczywiście, zgodnie z jednym z typowych archetypów fantasy, dostajemy czwórkę bohaterów, którzy podejmują niezwykle ryzykowną wyprawę w nieznaną krainę. Wyprawę, która może zdecydować o losach ludzkości. Prawda, że banalne? Otóż wcale nie – wyobraźnia Friedman nie ogranicza się bowiem do kreacji świata – pozwala jej także stworzyć równie interesujące postacie. Damiena Vryce’a – uwodzicielskiego, nieco naiwnego choć niezwykle kompetentnego członka rycerskiego zakonu. Ciani – zdolnej adeptki (adept to ktoś z wrodzoną umiejętnością kontrolowania fae), która zostaje nietypową damą w opresji, Senzei Reese’a – jej asystenta, zżeranego nierealnym pragnieniem posiadania choć części umiejętności adepta. I wreszcie Geralda Tarranta, o którym naprawdę można by długo pisać – jak ktoś nie wierzy, niech zajrzy chociażby do ninedin. Dość powiedzieć, że Tarrant, niegdyś prorok, wizjoner, współzałożyciel ernańskiego Kościoła, lider wśród ludzi, pragnąc uciec od śmierci, a jednocześnie zyskać szansę i czas na realizację swych wizji, porzuca swe człowieczeństwo, aby zyskać długowieczność i moc. I czyni to na typowo ernański sposób, składając ofiarę. Ze swej żony i dzieci. Torturując ich i uśmiercając w najbardziej okrutny sposób (zgodnie z panującymi tu regułami logiki, potencjalny zysk musi być proporcjonalny do ceny). Tym samym Tarrant staje się budzącym strach potworem, seryjnym mordercą kobiet, zaprzeczeniem wszystkiego, co reprezentował i budował wcześniej. Przy tym, kiedy go poznajemy, tysiąc lat po wspomnianej przemianie, jest przystojny, inteligentny szarmancki, honorowy. Wypracowany w ciągu milenium swoisty kodeks postępowania jest ostatnią nicią łączącą go z człowieczeństwem, ostatnią linią obrony, dzielącą go od szaleństwa i wiecznego potępienia. Jestem pewien, że wszystkie młodsze i starsze czytelniczki Friedman muszą być zachwycone.

Jak się pewnie domyślacie, teraz trochę ponarzekam. Pierwszym co mnie zirytowało, to płaczący co i rusz mężczyźni. Nawet nie chodzi o ten klimat rodem z dziewiętnastowiecznego romansu, raczej fakt, iż po kilkudziesięciu pokoleniach na planecie, na której każda nieostrożna myśl może skutkować bolesną śmiercią, ludzie powinni nauczyć się nieco bardziej kontrolować swe emocje. Na szczęście, w miarę postępów fabuły, kiedy niezwykły świat Erny zaczyna naprawdę wciągać, jest już o wiele lepiej. Na dłużej pozostało mi natomiast uczucie bycia przedmiotem manipulacji. Autorka stosuje nieuczciwe chwyty, żeby uczynić postać Tarranta pociągającą – nie będziemy świadkami żadnego z jego słynnych polowań na młode, atrakcyjne kobiety, niezbędnych do przedłużenia jego egzystencji – przeciwnie, zaraz na początku serwuje się nam scenę, w której ratuje jakąś zagubioną młodą damę z niebezpieczeństwa. Niestety, cierpi na tym trochę wiarygodność tej postaci, a także jeden z głównych wątków powieści – naturalny konflikt między przepełnionym złem potworem a oddanym swej wierze duchownym, złączonymi w niepewnym sojuszu wobec wspólnego wroga. Dla Damiena jest to poważny etyczny problem, z tym że jego wielkie dylematy moralne wydają się, właśnie na skutek takiego a nie innego przedstawienia postaci Geralda, nieco wyolbrzymione.

Ale to drobiazgi, nad którymi, dzięki warsztatowi i dużemu talentowi autorki, szybko przechodzimy do porządku. W każdym razie, jestem już w połowie drugiego tomu i naprawdę gorąco polecam.

Celia S. Friedman, Black Sun Rising, Wyd. Orbit, 2006; Celia S. Friedman, Świt czarnego słońca, tł. Zbigniew A. Królicki, Wyd. MAG, 2008

wtorek, 18 sierpnia 2009

Po zmierzchu

To moje pierwsze podejście do modnego ostatnio japońskiego pisarza, Haruki Murakamiego. I znów muszę napisać, że na pewno nie ostatnie. Chyba mam ostatnio szczęście do ciekawych autorów… Choć tym razem nie jest to do końca kwestia szczęścia, ponieważ Po zmierzchu nabyła, zupełnie świadomie, moja kochana małżonka.

To nie będzie długa notka, bo nie bardzo wiem, co można sensownego napisać o samej powieści. Napiszę więc o moich odczuciach.

Ale najpierw parę słów o fabule. Mamy tu kilkoro młodych ludzi, których losy splatają się pewnej nocy w Tokio. Łącznikiem jest dziewiętnastoletnia Mari, którą poznajemy w czynnej całą dobę restauracji. Która spotyka pewnego chłopaka, który… ale nieważne. Wszyscy bohaterowie są ledwo zarysowani, zaś ich kilkugodzinne przeżycia zwyczajne, tak samo zresztą jak ich pełne dygresji i dywagacji leniwe rozmowy. Być może ważniejszym bohaterem jest samo miasto, przedstawione jako olbrzymi, żywy organizm, którego fizjologię i morfologię poznajemy nieśpiesznie na kolejnych stronach.Ale fabuła schodzi na dalszy plan. Książka wciąga nastrojem, klimatem budowanym ciekawą narracją i otaczającymi bohaterów elementami fantastyczności. Których istnienia nie uświadamiają. To klimat zrodzony z połączenia surrealizmu, oniryzmu, japońskiego horroru.

I jeszcze język. Murakami pisze świetnie, ale prawdziwe mistrzostwo ujawnia w dialogach, którymi umiejętnie buduje charaktery postaci. By nagle zaskoczyć nas, wkładając w ich usta kwestie, których na pewno by nie wypowiedzieli. A jednak wierzymy, że tak właśnie mówią, kiedy na kilka godzin w ciągu doby stają się „duchami nocy”.

Co jeszcze chodzi mi po głowie? Ano to, że Japończycy to, jak się okazuje, najzwyklejsi ludzie, z najzwyklejszymi problemami. Zdecydowanie dziwna jest zaś rzeczywistość, w której przyszło im funkcjonować. I to nie jest tylko kwestia egzotyki, odmienności kultury - oni sami się w tej rzeczywistości gubią. To chyba właśnie zagubienie i poszukiwanie sensu życia jest głównym tematem tej powieści.

To sympatyczna książka, z sympatycznymi bohaterami, dostarczająca wiele przyjemności. Która pozostaje na dłużej, pomimo faktu, iż zakończenie nie daje odpowiedzi na większość pytań, jakie nasuwają się w trakcie lektury.

Podobnych doznań poszukam w kolejnych powieściach Murakamiego. Jeszcze lepszych od Po zmierzchu, jak każą mi wierzyć ludzie, których literackim gustom zwykłem zawierzać.

Haruki Murakami, Po zmierzchu, tł. Anna Zielińska-Elliott, Wyd. Muza, 2007

piątek, 12 czerwca 2009

Związek żydowskich policjantów

Yiddish Policemen’s Union to pierwsza, ale na pewno nie ostatnia książka Michaela Chabona, którą miałem okazję przeczytać. Moja jedyna do tej pory styczność z twórczością tego stosunkowo mało znanego u nas autora, to film Cudowni chłopcy, zrealizowany na podstawie jego powieści i scenariusza. Komu podobał się specyficzny klimat i humor tamtego obrazu, ten nie powinien być zawiedziony lekturą „Związku żydowskich policjantów”, wydanego niedawno również w polskim tłumaczeniu przez WAB.

Inspiracją do powstania książki stała się podobno lektura rozmówek w jidysz, języku obecnie używanym chyba jedynie w kręgach ortodoksyjnych potomków aszkenazyjskich Żydów. Chabon spróbował wyobrazić sobie nieistniejącą krainę, w której język ten byłby językiem żywym i wszechobecnym i tak powstał Federalny Dystrykt Sitka, zasiedlony przez kilka milionów ocaleńców z Holokaustu, w alternatywnej historii, w której państwo Izrael upadło w 1948 roku pod naporem swoich arabskich sąsiadów. Projekt stworzenia żydowskiej enklawy na terenie USA rzeczywiście istniał, jednak stosowna ustawa upadła w amerykańskim Kongresie w 1940 roku pod naciskiem wpływowego deputowanego z Alaski. To właśnie przypadkowa śmierć owego kongresmena stała się punktem zwrotnym, od którego Chabon wywodzi swoją wersję wydarzeń.

Jednak Yiddish Policemen’s Union to przede wszystkim hołd oddany jednemu z ulubionych autorów Chabona, Raymondowi Chandlerowi. Hołd oddany świadomie i z rozmysłem, przy pomocy specjalnie dobranych w tym celu środków wyrazu, nie wyłączając słownictwa i długości zdań. To klasyczny kryminał w najlepszym stylu noir, w którym już na pierwszych stronach pojawia się trup i detektyw, który postanawia tą zagadkową śmierć wyjaśnić. Meyer Landsman, upadły policjant, rozwodnik, alkoholik, obdarzony silnym moralnym kręgosłupem odpowiednik Philipa Marlow’a, to pierwsza z niezwykle barwnych, oryginalnych postaci, jakie pojawiają się na kolejnych stronicach powieści. To właśnie w kreacji postaci ujawnia się, moim zdaniem, mistrzostwo pisarstwa Chabona, który w dosłownie kilku prostych zdaniach potrafi oddać charakter, wygląd, historię swego bohatera, niezwykle plastycznemu opisowi dodając jeszcze bogatą gamę towarzyszących mu zapachów. Nie przeszkadza nam wcale, że postaci są często przerysowane, niemal komiksowe, jak choćby chasydzki rabin Shpilman, najbardziej poważany przywódca ortodoksyjnej sekty i jednocześnie głowa najgroźniejszego gangu na północ od Vancouver, czy szeryf Wilfred Duck, niezwykły Indianin w swoim groteskowym płaszczu, na swoim ukochanym, zabytkowym motocyklu, zbudowanym w pomniejszonej skali, dopasowanej do wzrostu właściciela. Najbardziej udana i niewątpliwie moja ulubiona postać to kuzyn Landsmana, jego życiowy druh i zawodowy partner, Berko Shemetz - ogromny, porywczy potomek Żyda i Indianki, nie rozstający się z repliką słynnego bojowego młota legendarnego wodza Tlingitów, przy tym pobożny, kompetentny i lojalny do końca. Jak już wspomniałem, wszystkie postaci posługują się na co dzień jidysz – książka jest oczywiście napisana po angielsku, jednak roi się w niej od zapożyczeń z tego języka, dla uszu polskiego czytelnika brzmiących zresztą bardzo swojsko. Dodatkową trudność stanowi prowadzona w czasie teraźniejszym narracja, jednak przyzwyczaiłem się do niej i polubiłem już po kilku pierwszych stronach.

Związek żydowskich policjantówKryminalna zagadka, choć stanowi oś fabuły, staje się pretekstem do ukazania skomplikowanych relacji głównych bohaterów. Najważniejsze, decydujące właściwie o rozwoju akcji, stają się relacje ojciec-syn. Detektywa Meyera przesiąknięty poczuciem winy i niespełnionych nadziei związek z nieżyjącym Izydorem Landsmanem, skomplikowana relacja Berko ze stryjem Meyera, Hertzem i ta najtragiczniejsza, Mendela Shpilmana, ćpuna, szachisty, niespełnionej nadziei żydowskiej społeczności, z Heskelem Shpilmanem, - surowym przywódcą ortodoksyjnej sekty. Dodajmy do tego jeszcze tęsknotę głównego bohatera za utraconą miłością swojej byłej żony, Biny Gelbfish, obecnie w roli jego wymagającej przełożonej. Wszystko to podlane charakterystycznym żydowskim humorem – ciepłym, z nutką tragizmu w tle – zarówno w opisie, jak i dialogach bohaterów.

Tymczasem tło, geograficzne i polityczne, na którym poruszają się bohaterowie Chabona, nie nastraja do żartów. Żydowska enklawa na krańcu świata, w byłej rosyjskiej kolonii na Alasce, różni się od wyśnionej Ziemi Obiecanej, jak tylko można sobie wyobrazić. Zamiast oliwnych gajów mamy śnieg, mróz i niedźwiedzie. A także tubylców, niezbyt przychylnym okiem spoglądających na dziwnych przybyszów i ich potomków. W dodatku nowa amerykańska administracja postanowiła zbić kapitał polityczny na dopilnowaniu, aby tymczasowy status żydowskiej autonomii nie uległ przedłużeniu. Dni mówiących w jidysz osadników są już policzone, zbliża się przesilenie, a atmosferę niepewności potęgują mnożące się dziwne wydarzenia, sugerujące, w zależności od interpretacji, albo zbliżający się koniec świata, albo nadejście długo wyczekiwanego mesjasza. Mieszkańcy Sitki szykują się już do kolejnej tułaczki, a świat nie czeka na nich bynajmniej z otwartymi ramionami. O tym świecie nie dowiemy się jednak zbyt wiele - Chabon nie maluje szczegółowej wizji swojej alternatywnej rzeczywistości, ograniczając się do podrzucania aluzji i pojedynczych faktów, jak np. wzmianki o bombie atomowej, zrzuconej na Berlin, lub przemyconych tu i tam znajmo brzmiących nazwisk polityków czy aktorów.


W tej atmosferze niepewności, unikający myślenia o własnej przyszłości detektyw Landsman prze uparcie ku rozwiązaniu kryminalnej zagadki, z pracą wiążąc swoją ostatnią szansę na przetrwanie i zachowanie człowieczeństwa. Nie jest aż tak przesiąknięty cynizmem jak Philip Marlowe, dręczy go nieustające poczucie winy, ale nie jest sam, zawsze może liczyć na pomoc swoich najbliższych, którzy gotowi są poświęcić bardzo wiele, aby po raz kolejny wyciągnąć go z bagna.Jest jeszcze jeden wymiar tej książki, o którym chciałbym na koniec wspomnieć, a mianowicie szachy. Dla mnie, od dzieciństwa jakoś tam związanego z królewską grą, lektura Yiddish Policemen’s Union stała się bardzo osobistym doświadczeniem. Lasker, Tatarkower, Nimzowitsch – przywoływane na kartach książki nazwiska wielkich mistrzów szachownicy poruszały i przywoływały wiele wspomnień, dobrych i złych. Bez problemu byłem w stanie zrozumieć mieszankę miłości i nienawiści, odczuwaną przez głównego bohatera w stosunku do tej gry. Ten wątek powieści, oparty podobno na osobistych doświadczeniach Chabona, może kogoś zdziwić – zapewniam jednak, że nie ma w nim cienia przesady.

Więc czytać. Obowiązkowo. I dzielić ze mną radochę.


Michael Chabon, Yiddish Policemen’s Union, Wyd. Harper Perennial, London 2008; Michael Chabon, Związek żydowskich policjantów, tł. B. Kopeć-Umiastowska, Wyd. WAB, 2009

poniedziałek, 25 maja 2009

Ogrody Księżyca, czyli Czarna Kompania wiecznie żywa

Nie wiem, jak to się stało, ale dopiero niedawno trafił do mnie egzemplarz powieści, otwierającej jeden z najsłynniejszych cykli fantasy ostatniego dziesięciolecia. Oczywiście byłem w pełni świadomy jego istnienia, ogólnego zachwytu czytelników, a także rozgrzewających internetowe łącza sporów fanów w temacie wyższości Eriksona nad Cookiem. I vice versa. Jeśli chodzi o moje stanowisko w tej sprawie, wszystko wyjaśnia tytuł tej notki.

Od razu tłumaczę: Erikson rzeczywiście zrzynał na potęgę. Jeśli chodzi o fabułę, Ogrody Księżyca to praktycznie powtórzona historia Czarnej Kompanii, nieco tylko zmieniona. Jednak dla mnie, niemal bezkrytycznego miłośnika pisaniny Glena Cooka, nie stanowi to żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, jeżeli facet pisze to samo i to jeszcze w podobnym stylu, tym lepiej dla niego. Sam bym tak chciał. Poza tym, Erikson nigdy nie ukrywał źródeł inspiracji, a po lekturze Ogrodów Księżyca wiem już wreszcie, skąd z kolei czerpał pomysły Cook na potrzeby swojej Tyranii Nocy

Oczywiście Ogrody… to nie jest po prostu kolejna historia o grupie żołnierzy, wykorzystanych i zdradzonych przez swych mocodawców, którzy spotykają na swej drodze tajemniczą dziewczynę i razem muszą przetrwać ciężkie czasy, żeby w końcu wziąć sprawiedliwy odwet. Erikson stworzył niezwykle oryginalny, wiarygodny świat, zaludniony przez ludzi, inne myślące rasy i nawiedzany przez całą plejadę bogów (starych, młodych, władających mocą ascendentów). Nie jest to miejsce, w którym ateiści czuliby się swobodnie, bo jakiś złośliwy bóg mógłby kopnąć ich w zadek na środku ulicy, albo przynajmniej nawiedzić we śnie i przemówić do rozsądku. Jeszcze ciekawsze są zasady funkcjonowania magii i całego świata czarów, ale nie będę tu zdradzał za wiele – może znajdzie się gdzieś jeszcze jeden miłośnik fantastyki, który Malazańskiej Księgi Poległych nie czytał.

Mamy więc pasjonującą fabułę, niezwykle oryginalny świat, do tego trzeba koniecznie dodać całe mnóstwo różnorodnych postaci. Od wodzów armii, kształtujących swymi decyzjami granice imperium, po zwykłych ludzi, przypadkiem wkręconych w tryby dziejowych machin. Tu pojawia się pierwszy mankament książki – większość charakterów razi schematyzmem, tylko w nielicznych przypadkach udało się Eriksonowi nadać im więcej głębi i psychologicznej wiarygodności. W rezultacie fabuła staje się przewidywalna i z góry wiemy, kto zachowa się przyzwoicie, a kto nie sprosta oczekiwaniom, kiedy nadejdzie godzina próby. Jak przystało na tak monumentalne dzieło, wszystkich bohaterów, początkowo rozsianych po całym świecie, poznajemy stopniowo w kolejnych rozdziałach powieści, żeby potem ujrzeć ich razem w niezwykle emocjonującym finale, kiedy akcja nabiera naprawdę szalonego tempa. Jak dla mnie, nawet zbyt szalonego. Nierówne tempo akcji to zresztą kolejna z tych rzeczy, co prawda nielicznych, które mnie w trakcie lektury irytowały. Także wspomniane wyżej bogactwo wątków i postaci może być męczące, ale prawdopodobnie znajduje uzasadnienie w kolejnych tomach cyklu. Na szczęście lekki styl Eriksona, z przewagą dialogów, oszczędnymi acz barwnymi opisami, sprawia, że kolejne strony połykamy bezboleśnie, a apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Oczywiście jestem świadomy niemal powszechnej opinii, że Ogrody Księżyca to najsłabsza część cyklu. Postaram się to w zweryfikować, tym razem spróbuję jednak zdobyć oryginał, żeby się przekonać, jak wiele malazańskie opowieści tracą na tłumaczeniu.
 
Steven Erikson, Ogrody Księżyca, tł. M. Jakuszewski, Wyd. MAG, 2000

czwartek, 14 maja 2009

Wpuść mnie

Postanowiłem publikować na tym blogu swoje opinie na temat przeczytanych książek. Przyczyną całego zamieszania stała się lektura wydanej w ubiegłym roku przez Amber powieści Wpuść mnie Johna Ajvide Lindqvista. Ten szwedzki bestseller zyskał już światowy rozgłos, doczekał się także bardzo udanej ekranizacji w reżyserii Tomasa Alfredsona i znacznie gorszego amerykańskiego remake'u.

Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z horrorem, jeszcze jedną historią o wampirach, tak sugerowałby też krótki opis na okładce. Fani pani Meyer mogą się jednak srodze zawieść, gdyż Wpuść mnie to mocno psychologizująca, realistyczna opowieść o dorastaniu i relacjach międzyludzkich.

Szufladkowanie zostawmy jednak na boku. Dawno nie czytałem tak mocno dołującej książki. Lindqvist, przy użyciu bardzo oszczędnych środków, brutalnie rozprawia się z mitem szwedzkiego modelu państwa opiekuńczego. Oglądana oczyma jego bohaterów Szwecja początku lat 80-tych to kraj wszechobecnej beznadziei, zamieszkany przez ludzi żyjących z dnia na dzień, oderwanych od przeszłości, nie myślących o przyszłości. Ludzi miotających się w bezowocnych próbach nadaniu swej egzystencji jakiegokolwiek sensu, przytłoczonych strachem przed radziecką inwazją, z nieśmiertelnikami pochowanymi w szufladach na wypadek wojny. W ten ponury, pełen hipokryzji, przemocy i alkoholu świat sztokholmskiego przedmieścia wkracza nagle złakniony krwi potwór, uruchamiając ciąg zdarzeń, zmierzających nieubłaganie w kierunku ostatecznej katastrofy.

Główną oś fabuły stanowi tworząca się stopniowo więź pomiędzy nastoletnim bohaterem a mieszkającym po sąsiedzku potworem-dzieckiem-wampirem. Jednak nic nie jest tu proste i jednoznaczne – niespełna dwunastoletni Oskar musi dokonywać życiowych wyborów, mając świadomość, że żaden z nich nie przyniesie dobrych skutków. Tragizm postaci Eli wynika wprost z jej natury. Dobrze obrazuje to padająca w książce odpowiedź na pytanie dlaczego nie ma wielu wampirów – ponieważ większość odbiera sobie życie. I Lindqvist każe nam wierzyć, iż rzeczywiście tak jest.

Powieść nie jest oczywiście pozbawiona wad. Odnoszę wrażenie, że autor często niepotrzebnie epatuje makabrą, moje poczucie estetyki razi też naturalistycznie przedstawiona pedofilska relacja pomiędzy Eli a jej „ojcem”. To trochę tak, jakby Lindqvist nie mógł się do końca zdecydować, czy pisze klasyczny horror, czy powieść psychologiczną. Niech was to jednak nie zniechęci – jeżeli w ogóle istnieje coś takiego jak egzystencjalny horror, to Wpuść mnie jest jego mistrzowskim przykładem.

John Ajvide Lindqvist, Wpuść mnie, tł. E. Frątczak-Nowotny, Wyd. Amber, Warszawa 2008