środa, 24 marca 2010

Ludzka przystań

Pochłonąłem kolejną powieść głośnego szwedzkiego autora horrorów Johna Ajvide Lindqvista; piątą w jego dorobku i trzecią z kolei wydaną w Polsce. Lindqvista szybko okrzyknięto "szwedzkim Kingiem", choć w pisarstwie obu panów naprawdę trudno doszukać się jakichkolwiek podobieństw. A przynajmniej tak było do tej pory, bo Ludzka przystań to chyba najbardziej kingowa z jego książek. Głównie w tematyce, choć tym razem autor zmodyfikował także swój niezwykle charakterystyczny, oszczędny styl.

Powieść zaczyna się dramatycznie - podczas rodzinnej wycieczki do malowniczej latarni morskiej, położonej na jednej ze skalistych wysepek archipelagu Roslagen, znika sześcioletnia Maja, córka Andersa i Cecilii. Znika w bardzo tajemniczych okolicznościach, bez najmniejszego śladu, poza odciskami stóp, urywającymi się nagle na śniegu. Kilka lat później pogrążony w rozpaczy i alkoholowym uzależnieniu ojciec powraca na wyspy, aby stawić czoło demonom przeszłości. Wkrótce okazuje się, że mieszkańcy Domarö skrywają mroczną tajemnicę, a zniknięcie dziewczynki wiąże się ściśle z innymi dziwnymi wydarzeniami, tutaj stanowiącymi ponurą codzienność.

W miarę postępu fabuły, elementów fantastyki i horroru przybywa, choć oddziaływują subtelnie. Dominuje realizm - Lindqvist skupia się na wewnętrznym życiu swoich bohaterów i skomplikowanych stosunkach w zamkniętej społeczności. Jeżeli mamy do czynienia z egzotyką i specyficznym klimatem, to wynika on raczej z miejsca osadzenia akcji niż wyobraźni autora. A klimat skalistych, bałtyckich szkierów nie ma wiele wspólnego z idyllicznym obrazem, znanym z twórczości Astrid Lindgren czy romantycznych ballad Everta Taubego. Ciężka, monotonna praca, alkohol, poczucie beznadziei i niechęć do obcych - to są główne elementy, które kształtują społeczny krajobraz wysp. Z drugiej strony prezentują one piękne oblicze, które przyciąga letników i oferują życiową przystań rozbitkom takim jak Simon - zestarzały sztukmistrz, który odnalazł prawdziwą magię i nieoczekiwaną miłość.

Lindqvist jak zwykle prowadzi narrację z kilku punktów widzenia, choć głównym bohaterem powieści wydaje się morze. Morze przedstawione jako groźny, wręcz wrogi żywioł, który jedynie toleruje na swym terytorium istoty ludzkie. Morze, którego nie można lekceważyć, które potrafi dawać, ale jeszcze łatwiej odbiera to, co mu się należy. I którego władza sięga znacznie dalej niż granice wyznaczone linią brzegową.

Mam wrażenie, że bardzo dobrze zrobiła Ludzkiej przystani większa objętość. Wolniejsza narracja sprawia, że możemy w pełni rozsmakować się przedstawionym światem. Znalazło się miejsce na plastyczne opisy, które czynią ten świat wiarygodniejszym. Tego chyba właśnie zabrakło w Powrotach zmarłych. Tak czy inaczej, poproszę o więcej, panie Lindqvist...

John Ajvide Lindqvist, Ludzka przystań, tł. E. Frątczak-Nowotny, Wyd. Amber, Warszawa 2009

piątek, 12 marca 2010

Nowa Fantastyka 03/2010

Zgodnie z wydrukowanym na okładce ostrzeżeniem, w marcowym numerze Nowej Fantastyki grasują wilkołaki. Oczywiście ma to ścisły związek z premierą najnowszego filmowego wcielenia porośniętej futrem bestii w wykonaniu Benicio del Torro, wyreżyserowanego przez Joe Johnstona.

Dział publicystyczny otwiera przegląd ekranowych wcieleń wilkołaka, autorstwa Bartłomieja Paszylka. Prześledzimy w nim interesującą ewolucję bestii, od utraconego niestety pierwowzoru (The Werewolf Henry'ego MacRae z 1913 roku), aż po współczesne produkcje. Na kolejnej stronie ten sam autor oferuje nam zestawienie godnych uwagi powieści o wilkołakach. O wilkołakach pisze też Łukasz Orbitowski, a konkretnie o Wolfen - filmie wyreżyserowanym w 1981 roku przez Michaela Wadleigha. I nie wiem, czy to kwestia pośpiechu w sklecaniu marcowego numeru, czy też efekt jakiejś księżycowej klątwy, ale jest to tekst nieco poniżej Orbitowego poziomu (czyli wciąż godny polecenia).

Na szczęście, jak zapewnia Kamil Śmiałkowski w swoim wstępniaku, nie samym wilkołakiem marcowy numer żyje. Znajdziemy w nim esej Michała Wiśniewskiego o wielkich robotach w popkulturze, a także kontynuację bardzo interesującego artykułu Agnieszki Haski i Jerzego Stachowicza o automatach w rodzimej fantastyce przedwojennej.

W dziale recenzji zachęcająco prezentuje się tekst Agaty Krajewskiej na temat "Wielkiej księgi horroru" pod redakcją Stephena Jonesa. Na bardziej szczegółowe omówienie tego dwutomowego zbioru opowiadań zapraszam na blog niezawodnego cedroo. Zwróciłem jeszcze uwagę na recenzję "Burzy" Macieja Parowskiego. Adrian Markowski namawia w niej do lektury, ale jakoś bez przekonania. Może w końcu będę musiał przeczytać tę książkę, żeby skonfrontowac swoje uprzedzenia z rzeczywistością (tu muszę zaznaczyć, że pan Maciej sam sobie winien, publikując wcześniej zniechęcające fragmenty w NF).

Z trójki zamieszczonych w marcowym numerze opowiadań tylko jedno zbliża się do tematyki likantropii i jest to najlepszy tekst działu literackiego. Chodzi o Z głębin nocy, gdy na niebie księżyc w pełni lśni... Tytuł został zaczerpnięty z piosenki z amerykańskiego serialu Zorro i nie jest to wcale przypadek. Połączenie tych dwóch mitów w jeden wypadło oryginalnie i ciekawie, choć męczyła mnie nieco ideologia i naiwne przesłanie. Ale chyba tak musiało być - przecież mówimy w końcu o meksykańskim Janosiku.

Partyjka dla trojga Janusza Cyrana i Plany na przeszłość Wojciecha Szydy to opowiadania oparte na jednym pomyśle. To drugie znacznie ciekawsze i lepiej zrealizowane, choć mam wrażenie, że można było wycisnąć z tego konceptu jeszcze więcej. Tak czy inaczej, z pewnością czas poświęcony lekturze nie był czasem straconym.

Nowa Fantastyka 03/2010, Wyd. Prószyński Media, Warszawa 2010

poniedziałek, 1 marca 2010

Literackie odśnieżanie

Strasznie długo zabierałem się do lektury kolejnej książki Murakamiego, ale kiedy już przeczytałem pierwszy akapit, poszło błyskawicznie. Tańcz, tańcz, tańcz to właściwie sequel do Przygody z owcą, ale na tyle luźno powiązany, że można obie te książki czytać w dowolnej kolejnosci (Zresztą, Przygoda z owcą to z kolei ostatnia część tzw. Trylogii Szczura).

Głównym bohaterem Tańcz, tańcz, tańcz jest trzydziestoczteroletni mężczyzna, mieszkaniec Tokio, utrzymujacy się z pisania na zlecenie. Praca nie sprawia mu przyjemności - tworzenie kolejnych artykułów dla pism kobiecych lub tekstów do reklamowych broszur nazywa kulturalnym odśnieżaniem - jak sam mówi, "Ktoś to musi robić. Bez względu na to, czy to lubi, czy nie". Radzi sobie z tym świetnie, gorzej idzie mu życiu osobistym - opuściła go żona, dziewczyna i wszystkie kolejne kobiety, które pojawiły się w jego życiu. Łącznie z Kiki, luksusową call-girl z którą kilka lat wcześniej zamieszkał na jakiś czas w pewnym hotelu w Sapporo. I która woła teraz do niego w snach. Nasz bohater, którego imienia nigdy nie poznajemy, podąża za tym wołaniem, wraca do hotelu Dolphin, który nie jest już tym samym klimatycznym hotelikiem, jaki zapamiętał. Jednak na 16 piętrze nowego, luksusowego hotelu dzieją się dziwne rzeczy. Można tam trafić na przejście do innej rzeczywistości, w której mieszka tajemniczy Człowiek-owca.

Za namową Człowieka-owcy bohater puszcza się w taniec życia, aby ponownie nadać sens własnej egzystencji. Musi rozwikłać zagadkę nagłego zniknięcia Kiki, a w międzyczasie spotka wielu interesujących ludzi - Yuki, nieszczęśliwą trzynastolatkę; Gotandę, popularnego aktora kiepskich filmów i wielu innych.

Murakami to mistrz dygresji. Jego bohater i zarazem pierwszoosobowy narrator, nieustannie błądzi myślami, nieraz prowadząc nas w miejsca już wcześniej odwiedzone. Mogłoby to być męczące, gdyby nie pojedyncze zdania, które co i rusz wyskakują znienacka i walą czytelnika po głowie. Takie zdania, które same się proszą, żeby gdzieś je zanotować. Gdybym nie pozbył się tego nawyku jeszcze w dzieciństwie, lektura Tańcz, tańcz, tańcz zajęłaby mi znacznie więcej czasu. Podobnie jest z dialogami - rozmowy, na pozór pozbawione treści, czyta się jednym tchem. A kwestie, przy pomocy których główny bohater próbuje zaszczepić nastoletniej Yuki swoją filozofię życiową, to prawdziwy majstersztyk.

Wypada jeszcze wspomnieć o muzyce. Wszystkim przedstawionym w powieści wydarzeniom towarzyszą jakieś melodie. Jazz, rock, muzyka poważna i popularna. Murakami ze znawstwem oprowadza nas po świecie niezapomnianych przebójów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W notce biograficznej znajdziemy informację o tym, że autor przez kilka zajmował się prowadzeniem klubu jazzowego, co wiele tłumaczy.

Nie oszukujmy się - Tańcz, tańcz, tańcz to nie jest wielka literatura, pełna głębokich, odkrywczych myśli. To raczej rodzaj tego literackiego odśnieżania - efektywnego i efektownego zarazem. Nie przypadkiem jedną z pojawiających się w powieści postaci jest autor popularnych książek Hiraku Makimura - niegdyś prawdopodobnie obdarzony talentem, dziś wypalony. Jednak wiemy, że bez takich prostych rzeczy jak odśnieżanie, współczesna cywilizacja nie mogłaby przetrwać. Jest więc Murakami mistrzem odgarniania śniegu. Prawdziwym mistrzem. Polecam jego usługi gorąco - satysfakcja gwarantowana.

Haruki Murakami, Tańcz, tańcz, tańcz, tł. Anna Zielińska-Elliott, Wyd. Muza, 200