poniedziałek, 25 maja 2009

Ogrody Księżyca, czyli Czarna Kompania wiecznie żywa

Nie wiem, jak to się stało, ale dopiero niedawno trafił do mnie egzemplarz powieści, otwierającej jeden z najsłynniejszych cykli fantasy ostatniego dziesięciolecia. Oczywiście byłem w pełni świadomy jego istnienia, ogólnego zachwytu czytelników, a także rozgrzewających internetowe łącza sporów fanów w temacie wyższości Eriksona nad Cookiem. I vice versa. Jeśli chodzi o moje stanowisko w tej sprawie, wszystko wyjaśnia tytuł tej notki.

Od razu tłumaczę: Erikson rzeczywiście zrzynał na potęgę. Jeśli chodzi o fabułę, Ogrody Księżyca to praktycznie powtórzona historia Czarnej Kompanii, nieco tylko zmieniona. Jednak dla mnie, niemal bezkrytycznego miłośnika pisaniny Glena Cooka, nie stanowi to żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, jeżeli facet pisze to samo i to jeszcze w podobnym stylu, tym lepiej dla niego. Sam bym tak chciał. Poza tym, Erikson nigdy nie ukrywał źródeł inspiracji, a po lekturze Ogrodów Księżyca wiem już wreszcie, skąd z kolei czerpał pomysły Cook na potrzeby swojej Tyranii Nocy

Oczywiście Ogrody… to nie jest po prostu kolejna historia o grupie żołnierzy, wykorzystanych i zdradzonych przez swych mocodawców, którzy spotykają na swej drodze tajemniczą dziewczynę i razem muszą przetrwać ciężkie czasy, żeby w końcu wziąć sprawiedliwy odwet. Erikson stworzył niezwykle oryginalny, wiarygodny świat, zaludniony przez ludzi, inne myślące rasy i nawiedzany przez całą plejadę bogów (starych, młodych, władających mocą ascendentów). Nie jest to miejsce, w którym ateiści czuliby się swobodnie, bo jakiś złośliwy bóg mógłby kopnąć ich w zadek na środku ulicy, albo przynajmniej nawiedzić we śnie i przemówić do rozsądku. Jeszcze ciekawsze są zasady funkcjonowania magii i całego świata czarów, ale nie będę tu zdradzał za wiele – może znajdzie się gdzieś jeszcze jeden miłośnik fantastyki, który Malazańskiej Księgi Poległych nie czytał.

Mamy więc pasjonującą fabułę, niezwykle oryginalny świat, do tego trzeba koniecznie dodać całe mnóstwo różnorodnych postaci. Od wodzów armii, kształtujących swymi decyzjami granice imperium, po zwykłych ludzi, przypadkiem wkręconych w tryby dziejowych machin. Tu pojawia się pierwszy mankament książki – większość charakterów razi schematyzmem, tylko w nielicznych przypadkach udało się Eriksonowi nadać im więcej głębi i psychologicznej wiarygodności. W rezultacie fabuła staje się przewidywalna i z góry wiemy, kto zachowa się przyzwoicie, a kto nie sprosta oczekiwaniom, kiedy nadejdzie godzina próby. Jak przystało na tak monumentalne dzieło, wszystkich bohaterów, początkowo rozsianych po całym świecie, poznajemy stopniowo w kolejnych rozdziałach powieści, żeby potem ujrzeć ich razem w niezwykle emocjonującym finale, kiedy akcja nabiera naprawdę szalonego tempa. Jak dla mnie, nawet zbyt szalonego. Nierówne tempo akcji to zresztą kolejna z tych rzeczy, co prawda nielicznych, które mnie w trakcie lektury irytowały. Także wspomniane wyżej bogactwo wątków i postaci może być męczące, ale prawdopodobnie znajduje uzasadnienie w kolejnych tomach cyklu. Na szczęście lekki styl Eriksona, z przewagą dialogów, oszczędnymi acz barwnymi opisami, sprawia, że kolejne strony połykamy bezboleśnie, a apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Oczywiście jestem świadomy niemal powszechnej opinii, że Ogrody Księżyca to najsłabsza część cyklu. Postaram się to w zweryfikować, tym razem spróbuję jednak zdobyć oryginał, żeby się przekonać, jak wiele malazańskie opowieści tracą na tłumaczeniu.
 
Steven Erikson, Ogrody Księżyca, tł. M. Jakuszewski, Wyd. MAG, 2000

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz