środa, 1 grudnia 2010

Rzycie po życiu

To już trochę odgrzewany kotlet, ale nie mogłem się powstrzymać przed podzieleniem się wrażeniami po obejrzeniu czwartej części Resident Evil. Jest jakaś magia w tych beznadziejnych hollywoodzkich ekranizacjach gier komputerowych, które, choć przynoszą wyłącznie rozczarowanie, to wciąż przyciągają przed ekran. Resident Evil: Afterlife nie jest mistrzem w swej specjalnej klasie, ale przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest - twórcy filmu nawet nie usiłują markować, że należy w ich dziele doszukiwać się sensu.

Co więc dostajemy w zamian? Półtorej godziny efektów specjalnych, kopaniny, strzelaniny i rąbaniny. Okraszonych widokami zgrabnych kończyn Milli Jovovich. W zbożnym dziele dostarczania widzom wrażeń estetycznych towarzyszy jej Ali Larter, czyli Claire Redfield z RE: Extinction, mnie bardziej znana jako Niki/Jessica Sanders z Herosów. I o tym właśnie jest ten film - o zgrabnych panienkach w typowo męskich rolach, próbujących przetrwać w skrajnie nieprzyjaznym post-apokaliptycznym świecie.

Trochę skłamałem. Jakąś fabułę dostajemy - Milla Jovovich, czyli Alice, wraz z grupką ocaleńców, próbuje dotrzeć do Arkadii, ostatniej ostoi cywilizacji jaką znamy. Na drodze stoi tłum zmutowanych zombie i agenci złowrogiej korporacji Umbrella, o której nie dowiemy się wiele więcej ponad to, że jest złowroga właśnie. Wygląda na typowy survival horror, tyle że RE: Afterlife to nie horror, ale komedia. Chyba. Twórcy filmu od pierwszych scen próbują nas zabawić nawiązaniami do najwybitniejszych osiągnięć popkulturowej kinematografii i telewizyjnych seriali; od Matrixa po ekranizację Władcę Pierścieni. Możemy pośmiać się z niedwuznacznych aluzji do Alienów, CSI Miami, Skazanego na śmierć i wielu innych.

Uczciwość nie pozwala mi doszczętnie zjechać tego filmu, bo bawiłem się na nim całkiem nieźle. Z drugiej strony, sumienie nie pozwala mi go polecić. Nie warto, nawet dla Milli Jovovich, albo efektów 3D (Afterlife był kręcony w tej technologii, nie są one wynikiem późniejszej konwersji). No, chyba że ktoś chce się dowiedzieć, po co samotnej dziewczynie jednodolarówki - wtedy koniecznie powinien obejrzeć.

Resident Evil: Afterlife, reż. Paul W. S. Anderson, Constantin Film 2010

3 komentarze:

  1. Fakt, wszystko, co napisałeś o czwartej części można by też przekleić na poprzednie części a jednak coś nas do nich ciągnie. Podobnie mam z tymi wszystkimi Alienami i Predatorami, z założenia człowiek wie, że to szmira, ale co poradzić, że coś nas do nich ciągnie? Klimat? Kultowość, że tak powiem, danych postaci, bohaterów, potworów? Hm... Rozważać można by było w nieskończoność a mnie jakoś średnio wychodzi tłumaczenie się dlaczego i za co lubię Millę, ja po prostu ją lubię, myślę że ona jest stworzona do takich ról, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tak jak Weaver nadawała się idealnie na Ripley, tak M. na Alice. Być może również jest w tej fascynacji jakiś upór. Ciekawość nie pozwala nam odpuścić, bo w sumie, liczy się tylko rozrywka, nie trzeba wstydzić się tego, że lubi się Obcego czy Resident Evil. To fikcja, obraz a nie słowo spisane w księgach ;)

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawda. Tak przy okazji, oglądając dziś wybitnie rozrywkowego Machete, naszły mnie naprawdę poważne myśli. Takie na przykład, że w Polsce taki film nie mógłby powstać. Bo Polacy jako ogół nie posiadają takiego czegoś jak dystans do siebie. A nawet taka Lindsey Lohan (szok!) ma go całe pokłady :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaczynam myśleć, że sama Lindsey to agentka kosmitów : / Jak ją widzę, przed oczami mam cyborgi z serialu BSG. XD

    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń