sobota, 2 stycznia 2010

Avatar - nowa nadzieja?

Gdybyście zapytali mnie kilka miesięcy temu o ten film, wzruszyłbym po prostu ramionami. Owszem, słyszałem, że Cameron pracuje nad dziełem swego życia, widziałem nawet kilka reklamowych fotosów, jednak zupełnie nie dałem się ponieść manii fanów, czekających na zapowiadane arcydzieło.

I dobrze, pozwoliło mi to bowiem podejść do tego obrazu bez żadnych oczekiwań (nawet fakt, że reżyser stworzył kilka moich ulubionych filmów nie miał większego znaczenia, wypuścił też bowiem na świat Titanica, windując mistrzostwo kiczu na niespotykany dotąd poziom).

Co tu kryć, dałem się złapać na wszystkie najprymitywniejsze sztuczki Camerona. Avatar wciągnął mnie, przeżuł i wypluł, pozostawiając uczucie niedosytu, które niebawem znów zaciągnie mnie do kina. Ostatni raz czułem się tak po seansie IV części Gwiezdnych Wojen, a było to przecież wieki temu. Dzięki Avatarowi znowu poczułem się jak mały dzieciak i, nie powiem, było to bardzo miłe uczucie.

Nad techniczną stroną filmu nie będę się rozwodził - 3D to bez wątpienia przyszłość kina, choć nawet przy takim rozbuchanym budżecie nie udało się wyeliminować wszystkich związanych z tą technologią mankamentów, co widać zwłaszcza w dynamicznych scenach. Postanowiłem wziąć tu w obronę fabułę za którą twórcy filmu zbierają najwięcej krytyki.

UWAGA, od tego miejsca zaczynają się spoilery!

Cameron na treść swego dzieła postanowił wybrać dwa najbardziej uniwersalne, zrozumiałe dla wszystkich Ziemian motywy - miłość i wojnę, okraszając je dodatkowo modną ostatnio tematyką ekologiczną. Opowiada swą historię językiem baśni, wykorzystując najbardziej oklepane schematy, dziesiątki razy przerabiane przez literaturę i kino. Nie znajdziemy tu nic oryginalnego - historia jest przewidywalna, pojawiające się wcześniej strzelby wypalają w oczywistych okolicznościach i żaden bohater absolutnie niczym nas nie zaskoczy.

Wszystko to rzeczywiście mogłoby irytować, gdyby nie fakt, że świat Pandory i osadzona w nim akcja są spójne i logiczne i naprawdę trudno się do czegoś przyczepić. Tak, zła korporacja jest wyrachowana i bardzo zła, ale przecież inwestując w ten projekt ryzykuje swoją ekonomiczną przyszłość, też walczy o przetrwanie (a opinia publiczna znajduje się cztery lata świetlne dalej). Dobrzy naukowcy są bez wyjątku dobrzy, ale przecież to autorska misja dr Augistine, która sama dobiera sobie zespół, więc trudno się dziwić, że reprezentują jednolity front. Na'vi też są bez wyjątku dobrzy i współczujący, ale przecież nie mogą być inni, będąc częścią specyficznego ekosystemu, czy nawet jednego żyjącego organizmu (warto zauważyć, że Eywa nie jest bogiem, a praktyki tubylców nie mają religijnego charakteru). Najemni marines nie są wcale bezduszni, lecz manipulowani przez swego charyzmatycznego szefa, który toczy swą prywatną wojnę z całą Pandorą, z dumą prezentując jej ślady na twarzy. A któż byłby lepszym kandydatem na Toruk Macto niż Jake Sully, który: a) jest zdesperowany b) nie ma nic do stracenia, nawet nie swoim własnym ciałem ryzykuje...

Siła kreacji świata w tym filmie przytłacza, pozostawiając mało miejsca dla indywidualnych popisów aktorów, ale bardzo dobrze wypadają sceny monologów Sull'ego, granego przez Worthingtona. Niezły jest też Giovanni Ribisi jako przedstawiciel złej korporacji, na stanowisku przekraczającym jego kompetencje, w dodatku przygnieciony osobowością swego szefa ochrony (w tej roli Stephen Lang). No i Sigourney Weaver, jak zwykle efektowna, w 3D nawet bardziej.


Króko mówiąc, uważam, że większość zarzutów pod adresem fabuły Avatara jest całkowicie chybiona. Oczywiście nie roszczę sobie prawa do jedynie słusznej interpretacji, ale ponieważ film wprowadził mnie do krainy szczęśliwości, to i tak czuję się wygrany :)

Avatar, reż. James Cameron, Twentieth Century Fox 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz