poniedziałek, 6 września 2010

Po ciemnej stronie

Po upływie ponad roku od daty światowej premiery na ekrany polskich kin trafił Moon w reżyserii Duncana Jonesa. Może to i lepiej, że trwało to tak długo - w międzyczasie obraz zgarnął kilka prestiżowych festiwalowych nagród, więc jest szansa, że znajdzie u nas większe grono odbiorców. Z pewnością na to zasługuje.

Sam Bell odlicza dni, które dzielą go od zakończenia zawodowego kontraktu. Zamknięty samotnie w księżycowej bazie, od blisko trzech lat zajmuje się nadzorowaniem maszyn, wydobywających hel-3 - paliwo do reaktorów fuzyjnych, które zrewolucjonizowały ziemską energetykę. Jego jedynym towarzyszem jest zrobotyzowany komputer, sztuczna inteligencja o imieniu GERTY. Na Ziemi czeka na niego ukochana żona i córeczka. Z rzadka odbierane komunikaty z domu pozwalają mu przezwyciężać depresję, która nasila się od czasu awarii satelity, umożliwiającego bezpośrednie połączenie z macierzystą planetą. Dwa tygodnie przed upragnionym powrotem stan psychiczny Sama pogarsza się, co w końcu doprowadza do wypadku. Wkrótce potem budzi się w ambulatorium i przekonuje się, że to dopiero początek jego kłopotów - przypadkowe odkrycie sprawi, że będzie musiał zakwestionować i zrewidować wszystko, co wie o świecie i własnej egzystencji.

Nawet ten krótki opis pozwala się zorientować, że Moon to bliski krewny Solaris Stanisława Lema. Równie blisko mu do Odysei Kosmicznej Kubricka, a także prozy Philipa K. Dicka. Reżyser wcale nie wstydzi się tych inspiracji - zadbał o to, aby były one bardzo czytelne. Co ciekawe, Duncan Jones, prywatnie syn Davida Bowie, zrealizował swój debiutancki film za 5 milionów dolarów. W porównaniu do budżetów hollywoodzkich produkcji to tyle, co nic, a jednak w ogóle tego nie widać. Podejrzewam, że Kevin Spacey, użyczający głosu GERTY'emu nie wziął za to ani grosza, bo inaczej nie starczyłoby na scenografię, a tej nie sposób niczego zarzucić. Na pewno oszczędzono na efektach specjalnych, ale kto powiedział, że porządne kino science-fiction nie może się bez nich obejść?

Nie chciałbym potencalnym widzom psuć zabawy, więc napiszę, czym Moon nie jest. Nie jest thrillerem budowanym na łatwym do odtworzenia klaustrofobicznym klimacie pozaziemskiej bazy i jej sterylnych korytarzy. Nie jest filmem akcji, w którym Sam Bell odpiera inwazję Obcych lub ratuje świat przed innym katastrofalnym zagrożeniem. Nie jest filmem, żegnającym widza nierozwiązaną zagadką. Jonesowi udało się stworzyć obraz przejmujący, stawiający pytania z gatunku tych najistotniejszych. Wielka w tym zasługa Sama Rockwella, który udźwignął niełatwą rolę; niełatwą nie tylko dlatego, że nawet na moment nie schodzi z ekranu. Pomaga mu dyskretna muzyka, autorstwa Clinta Mansella - łagodne dźwięki fortepianu dobrze współgrają z potężną dawką emocji, jaką serwuje nam się z ekranu.

Doprawdy, chciałbym coś skrytykować w tym filmie, ale nie bardzo wiem, co. Idźcie do kina i sami sobie poszukajcie.

Moon, reż. Duncan Jones, Liberty Films UK 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz