Czytelnicy tego bloga mogli odnieść wrażenie, że zajmuję się tu tylko dziełami godnymi polecenia. Nic bardziej mylnego - po prostu do tej pory miałem szczęście. Dobra passa skończyła się wraz z seansem Księgi ocalenia (The Book of Eli). A zapowiadało się całkiem nieźle - niedaleka przyszłość, świat po globalnej katastrofie (czyli to, co tygrysy lubią najbardziej) i na dodatek Denzel Washington jako zbawca ludzkości i Gary Oldman jako jego główny oponent. Czego chcieć więcej? Otóż przynajmniej minimalnej dozy tego, co w tytule tej notki, czyli rozumu. Jeżeli ktoś, nawet po tym ostrzeżeniu, zamierza wybrać się do kina na najnowsze dzieło braci Hughes, to może lepiej niech dalej nie czyta...
Pewnie już wiecie, że Eli (Washington) strzeże tytułowej Księgi, próbując wypełnić swą tajemniczą misję dostarczenia jej na Zachód. Księga jest ostatnią nadzieją resztek ludzkości na przetrwanie i odrodzenie. Księga jest wyjątkowa, bo to ostatni egzemplarz dzieła, które postanowiono zniszczyć po przerażającym doświadczeniu globalnej wojny. Wyjątkowo trudna to misja, ponieważ wyludnione, wypalone ziemie, niegdyś zwane Stanami Zjednoczonymi Ameryki, przez które przyszło Eliemu wędrować, zamieszkują rozmaite wredne (i głodne) typy, dla których życie bliźniego nie przedstawia żadnej wartości. Jednym z wredniejszych jest niejaki Carnegie (Oldman), samozwańczy przywódca małomiasteczkowej społeczności, z ogromnym apetytem na więcej władzy. I o niczym bardziej nie marzy, niż o przejęciu owej Księgi, której pełne mocy wersy pozwolą mu otumanić i zniewolić kolejne rzesze. Zgadnijcie, o jakiej księdze mówimy....
Na szczęście Eli nie musi niczego się obawiać, bo ma maczetę, pistolet i strzelbę, a w posługiwaniu się nimi nikt mu nie dorówna. No i spotka po drodze piękną dziewicę , która w kluczowym momencie wyciągnie pomocną dłoń.
Tego scenariusza nie uratowałoby nawet największe aktorstwo - być może to jest powód, dla którego Washington i Oldman nawet nie udają, że grają. Ten pierwszy ma trudniej, bo odzywa się mało, a jak już coś powie, to jest to tak pełne patosu, że aż dziwne, że nie idzie za nim tłum wiernych poddanych, zapisujących w notesikach każde słowo. Oldman, dla odmiany, nieustannie krzyczy i stroi groźne miny, na widok których truchleją nawet jego najgroźniejsze popychadła.
Pewnie już się domyślacie, że pisząc o zagładzie rozumu miałem na myśli producentów w Hollywood. Oczywiście nie mam racji - film z pewnością zarobi swoje, chociażby ze względu na wymienione sławy w obsadzie. Naprawdę, czasem myślę, że bliskie już czasy, kiedy wykreowane w komputerach postaci zastąpią żywych aktorów, są nową nadzieją kina.
Pewnie już wiecie, że Eli (Washington) strzeże tytułowej Księgi, próbując wypełnić swą tajemniczą misję dostarczenia jej na Zachód. Księga jest ostatnią nadzieją resztek ludzkości na przetrwanie i odrodzenie. Księga jest wyjątkowa, bo to ostatni egzemplarz dzieła, które postanowiono zniszczyć po przerażającym doświadczeniu globalnej wojny. Wyjątkowo trudna to misja, ponieważ wyludnione, wypalone ziemie, niegdyś zwane Stanami Zjednoczonymi Ameryki, przez które przyszło Eliemu wędrować, zamieszkują rozmaite wredne (i głodne) typy, dla których życie bliźniego nie przedstawia żadnej wartości. Jednym z wredniejszych jest niejaki Carnegie (Oldman), samozwańczy przywódca małomiasteczkowej społeczności, z ogromnym apetytem na więcej władzy. I o niczym bardziej nie marzy, niż o przejęciu owej Księgi, której pełne mocy wersy pozwolą mu otumanić i zniewolić kolejne rzesze. Zgadnijcie, o jakiej księdze mówimy....
Na szczęście Eli nie musi niczego się obawiać, bo ma maczetę, pistolet i strzelbę, a w posługiwaniu się nimi nikt mu nie dorówna. No i spotka po drodze piękną dziewicę , która w kluczowym momencie wyciągnie pomocną dłoń.
Tego scenariusza nie uratowałoby nawet największe aktorstwo - być może to jest powód, dla którego Washington i Oldman nawet nie udają, że grają. Ten pierwszy ma trudniej, bo odzywa się mało, a jak już coś powie, to jest to tak pełne patosu, że aż dziwne, że nie idzie za nim tłum wiernych poddanych, zapisujących w notesikach każde słowo. Oldman, dla odmiany, nieustannie krzyczy i stroi groźne miny, na widok których truchleją nawet jego najgroźniejsze popychadła.
Pewnie już się domyślacie, że pisząc o zagładzie rozumu miałem na myśli producentów w Hollywood. Oczywiście nie mam racji - film z pewnością zarobi swoje, chociażby ze względu na wymienione sławy w obsadzie. Naprawdę, czasem myślę, że bliskie już czasy, kiedy wykreowane w komputerach postaci zastąpią żywych aktorów, są nową nadzieją kina.
Księga ocalenia, reż. Albert Hughes, Allen Hughes, Alcon Entertainment 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz