czwartek, 4 lutego 2010

Korona cieni

Gdzieś pomiędzy lekturami, o których już tu pisałem, tymi, o których jeszcze napiszę, a także tymi, o których w ogóle nie wspomnę, znalazłem czas na dokończenie Trylogii Zimnego Ognia. I chwile spędzone z Koroną cieni zdecydowanie należały do tych przyjemniejszych. Pani Friedman znowu udało się mnie zaskoczyć - kiedy para głównych bohaterów zaczęła już nieco męczyć, ożywiła swą opowieść, powołując do życia całkiem nowe postaci, inne wydobywając z drugiego planu na pierwszy. Od razu ostrzegam, że jeżeli ktoś nie czytał tomu pierwszego i drugiego, to niewiele zrozumie z tego, co napiszę poniżej.

Pomysł z potomkiem rodu Tarrantów cudowny - jeszcze lepsze wykonanie. Andrys Tarrant to zdecydowanie kluczowa postać finalnego tomu, a jednocześnie sposób na przypomnienie czytelnikom mroczniejszych stron charakteru Geralda. Jak to zwykle u Friedman, spadkobierca Merenthy nie jest postacią jednoznaczną - w dodatku zmienia się w miarę postępów akcji, głównie za sprawą związku z Narilką Lessing (tak, tą samą, którą ratował z opresji Gerald Tarrant w scenie otwierającej całą trylogię). I choć poznajemy go jako narkomana, dziwkarza, w dodatku sprzymierzonego z największym wrogiem ludzkości, to autorka umożliwia nam kibicowanie obu Tarrantom - mimo, iż ich interesy są sprzecznie i od początku jasnym jest, że zmierzają do konfrontacji.

Zmiany charakterów lub postaw dotykają wszystkich głównych bohaterów trylogii. Damien wreszcie godzi się z kompromisami, na które poszedł, współpracując z Łowcą, Gerald przyznaje się do ludzkich uczuć (warto wspomnieć dramatyczny moment konfrontacji z duchem Almei), nawet Patriarcha musi zaakceptować w sobie cechy, które jeszcze do niedawna wydawały się nieakceptowalne. Ba, sama Fae musi się zmienić. Zmienią się ludzie, zmienią się demony, bogowie i zmieni się Erna.

I tak jak w poprzednich tomach znajdowałem elementy fabuły lub budowy postaci, do których mogłem się przyczepić, to Koronę cieni mogę jedynie chwalić. Friedman wciąż najmocniejsza jest w oryginalnych pomysłach na konstrukcję świata - a za wyjaśnienie proweniencji demonów należy się jej beczka przedniego miodu, co najmniej. Trzeba też oddać, że potrafi niebanalnie i bez patosu pisać o przyjaźni i miłości, a to duża sztuka. Być może niektórych czytelników mógłby zmęczyć jej nieco epicki styl, ale mnie to akurat nie przeszkadzało.

Celia S. Friedman, Crown of Shadows, Wyd. Orbit, 2006; Celia S. Friedman, Korona cieni, tł. Zbigniew A. Królicki, Wyd. MAG, 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz